JULECZKOWO

JULECZKOWO
bajarka

sobota, 8 listopada 2014

35. MAGICZNA GODZINA DOBREGO SERCA.






N A T A S Z K A




Mimo iż księżyc ponownie ukrył się za chmurami i świat pogrążył  się w mroku, laleczki  błyskawicznie wspięły się na ławkę.
- A ty? – zawołały do Królika, który pozostał na dole.

- Nie widzę was! – odkrzyknął niespokojnie, usiłując przebić wzrokiem
ciemność. – Jesteście tam? Musicie stanąć w kręgu i złapać  się za ręce!

- No! – Antoś przechylił się przez poręcz ławki i ponaglił go niecierpliwie. – Zostawże ten rower i właź tu do nas!

- Nie mogę! Muszę pilnować co się stanie, kiedy zrobicie krąg! Róbcie!

Zrobili więc. Ale – nic się nie stało.

- Stoicie w kółko? Trzymacie się za ręce? – dopytywał się niedowierzająco ze swego liliowego siodełka.

Stali i trzymali się. Bardzo mocno.

- Wiem! – wpadła na pomysł Julka, która była najbardziej z całej gromadki wrażliwa i wyczulona na potrzeby innych. – Spróbujmy wszyscy jednocześnie pomyśleć że bardzo lubimy Królika! I że chcemy, żeby jego siostra była zdrowa!

Z całej siły zatem zacisnęli powieki i każde z nich starało się jak najprzyjaźniej pomyśleć o Króliku i o tym, że bardzo, ale to   b a r d z o  chce, by jego mała królicza siostrzyczka wyzdrowiała. Trzymali się przy tym za ręce tak mocno, że aż poczuli ból w zaplecionych kurczowo palcach.

I wtedy…

Coś zaszumiało, zadrgało; przez  ciemność przepłynęła gwałtownie gęsta fala słodkiego zapachu; aksamitny mrok zamigotał i… rozstąpił się, ukazując ich zdumionym oczom sam środek słonecznego dnia. Przepięknego dnia! Pełnego ptasich świergotów, trzepotu motylich skrzydeł i brzęku miododajnych pszczół.

Ojej!  O j e j !  O J E J ! ! !

Laleczki rozglądały się, oszołomione i zachwycone, a Królik – z szeroko rozdziawioną buzią - nie był w stanie wykrztusić nawet słowa. Nic dziwnego! We wszystkich zakątkach ogrodu płonęły żywą czerwienią tysiące rozkwitłych róż; rozłożyste gałęzie drzew uginały się (mimo, iż był dopiero czerwiec!!!) pod ciężarem dorodnych jabłek, których mnóstwo leżało też na trawie pośród kwiatów; a wszystko to osnute było – niczym magiczną pajęczyną – karminowymi pędami dzikiego wina.  

-  Jak w bajce Babci Marzenki – odzyskał wreszcie głos Królik. – Zupełnie jak w tej bajce…

Ale – zachwyty zachwytami, a czas naglił. Podarowana przez Tatusia godzina topniała zatrważająco, należało zacząć działać.                 Pierwsza
ocknęła się Izusia. Powiodła bystrym spojrzeniem po zapatrzonych twarzach i zapytała rzeczowo, czy mogą wreszcie puścić swoje dłonie i zejść z ławki. Królik nie wiedział. Rozerwali więc na próbę krąg, a ponieważ Magia Ogrodu trwała nadal, zsunęli się kolejno na trawę i otoczyli rower.

- Co teraz? Mamy jeszcze coś zrobić? Co było dalej w tej bajce?

- Gdzie może być to lekarstwo? I   c o   nim jest??? – zagórował nad innymi  głoś Antosia. – Wysil się! Może jednak coś wtedy słyszałeś?!

Królik przymknął oczy, zsunął brwi i zagłębił się w sobie. Na jego czole
ukazała się pionowa zmarszczka, a na całej miłej twarzy – wyraz ogromnego skupienia. Izusia i Julka, kierowane życzliwością i empatią, podeszły i położyły rączki na jego profesjonalnych, motokrosowych rękawicach. Ale – wszystko  na nic! Tosia miauczała wtedy naprawdę głośno i zagłuszyła najważniejsze słowa Babci Marzenki. Dzieci, zawiedzione, posmutniały i rozglądały się bezradnie dokoła.

- No chyba się nie poddamy? – zawołała nagle Izusia. – Skoro już tu jesteśmy, i ogród zdradził nam swoją tajemnicę! Pamiętajcie, że to Godzina Dobrego Serca! Zaczarowana Godzina!!!

Faktycznie! To była Godzina Dobrego Serca. Najpierw tatusiowego, a teraz
i ich własnych, przyjaznych serduszek, przepełnionych głębokim współczuciem dla małej króliczej dziewczynki. Nie! Absolutnie nie można było się poddawać!  M u s i  im się udać!!!

Rozpierzchli się w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby być owym lekiem. Przepatrywali każde źdźbło i listek, zaglądali pod każde jabłko i do wnętrz wszystkich kwiatów. Ptaki przechylały główki, zaciekawione motyle przyglądały im się łagodnie, a pszczoły przynosiły w maleńkich koszyczkach złote krople miodu dla posilenia. Niczego jednak nie znaleźli,
choć szukali naprawdę gorliwie. A najwytrwalszy był Antoś, żywiący cichutką nadzieję, że tajemnicze lekarstwo pomoże także jego ukochanemu Dziadkowi. Ale i on na nic nie natrafił. I wtedy Julce przemknęła przez głowę zbawienna myśl:

- Słuchajcie! A może znowu powinniśmy stanąć w kręgu i pomyśleć wspólnie?!

- Oj tak! Tak! Zróbmy tak! – ucieszyli się wszyscy. – Za pierwszym razem zadziałało!

Zadziałało i teraz. Albowiem, kiedy tylko uczynili ów jednomyślny krąg (Królik tym razem stanął w nim ze wszystkimi), przez powietrze  przepłynęła znana im już fala słodkiego zapachu - ni to fiołków,
ni bzów, ni jaśminu; a w prawym, północnozachodnim rogu ogrodu rozległ się ptasi trel:  piękniejszy i głośniejszy od pozostałych. Wytężyli wzrok. W nieprzebytych, pełnych kwiecia zaroślach ujrzeli ogromne, stare drzewo, którego kora połyskiwała w słońcu najróżniejszymi odcieniami szafiru. Na wysokim konarze niepozorna ptaszyna wyśpiewywała światu swoje arie. Nagły powiew zatargał barwnymi chaszczami; uformowały się w tunel, na którego końcu stała nieduża postać w czerwonej, szpiczastej czapeczce. Ależ to … Nataszka omal się nie zachłysnęła:

- Przecież to Skrzat Franciszek!!!

Istotnie. On to był. Stał sobie niefrasobliwie, wsparty o pień drzewa, i kiwał na nich ręką, a minę miał przy tym niebywale zadowoloną. W mig pokonali ów osobliwy, żywy tunel, utworzony z kwiatów, pędów i liści,  i otoczyli przybysza ze wszystkich stron. Uszczęśliwiona Nataszka zasypała go mnóstwem pytań, ale on najpierw przypomniał jej o braku czasu, a następnie nakazał wszystkim spojrzeć do góry. Zadarli głowy. Wysoko nad nimi dziwna, migotliwa kora zatrzeszczała nagle, chrupnęła i zapadła się w głąb pnia, odsłaniając głęboką dziuplę.

Skrzat przyjrzał się uważnie wszystkim twarzom.

- W tej dziupli – zwrócił się tajemniczo do Królika – jest To, czego potrzebujesz. Musisz stanąć na jej brzegu i zanurzyć w Tym… - tu rozejrzał się i zerwał młodziutką, krwistoczerwoną różę – musisz zanurzyć w Tym ten kwiat,  dziękując Odwiecznej Naturze za jej szczodrość i mądrość. Pamiętaj – powtórzył z naciskiem – m u s i s z  podziękować.

A kiedy Królik zaczął wspinać się na drzewo, Franciszek zapytał resztę dzieci, czy wiedzą co powinny teraz zrobić. Oczywiście, że wiedziały! Natychmiast ustawiły się w krąg przyjaźni, chwyciły mocno za ręce, i, zaciskając powieki, myślały
tylko o tym, jak bardzo, ale to   b a r d z o   chcą, żeby Królikowi udało się wreszcie zdobyć upragnione lekarstwo. I – zdobył je!!! A kiedy wrócił, niosąc ostrożnie swoją różę, wilgotną teraz i lśniącą, jego twarz pod króciutkim futerkiem była biała jak papier, ale – po raz pierwszy odkąd go poznali – absolutnie i bez reszty szczęśliwa. Julka, zarumieniona z emocji, uśmiechnęła się do niego ponad głowami bliźniaczek. Odpowiedział jej szczerym, szerokim
uśmiechem, po czym z ogromną troską ułożył różę w turkusowym koszyku.

Skrzat tymczasem, zerknąwszy ukradkiem na Antosia, pokiwał ze zrozumieniem głową i podał mu taką samą różę.

- No? – szepnął serdecznie. – Na co czekasz?

- Naprawdę mogę??? – chłopcu ze wzruszenia zadrżał głos.

- Naprawdę. Tylko pamiętaj podziękować Odwiecznej Naturze. To bardzo ważne! – napomniał go Skrzat, a potem klasnął w dłonie. Wszyscy raz jeszcze stanęli w kręgu i z całej mocy myśleli o lekarstwie dla antosiowego Dziadka.

 Antoś tymczasem, przejęty i spocony, dotarł właśnie do dziupli. Przechylił się przez jej brzeg i ostrożnie zajrzał do środka. I zobaczył coś tak dziwnego, że z wrażenia omal nie zleciał na głowy przyjaznego kręgu. Hen, nisko, na samym dnie mrocznej głębi leżało czerwone, żywe serce i… biło rytmicznie, wtłaczając w tkanki drzewa migotliwą poświatę. Nieziemsko piękna, rozjaśniała ciemne wnętrze dziupli magicznym blaskiem, podpływała lśniącą, giętką smugą do góry, aż pod stopy zapatrzonego chłopca. A on stał tak i patrzył przez długą, pełną zachwytu chwilę. Wreszcie ocknął się i - pomny słów Skrzata - zanurzył w
owej roziskrzonej smudze  płatki swojej róży. A potem  pokłonił się sercu i zawołał:

- Dziękuję! Za wyleczenie mojego Dziadka dziękuję! Bardzo! Najbardziej na świecie!  

Ach, ileż żarliwości było w jego głosie; ile szczerej, kochającej wdzięczności.

A potem… Ale o tym jak zakończyła się Godzina Dobrego Serca, a także o tym w jaki sposób miały leczyć róże – opowiem następnym razem. 
Obiecuję.

  

piątek, 24 października 2014

34. WYPRAWA DO MAGICZNEGO OGRODU CIOCI ANI.









Kiedy umilkł odgłos kryształowej windy, zwożącej Tatusia na parter, w
salonie wszczął się ruch, uciszany wzajemnym psykaniem. W ciągu kilku chwil wszystkie dzieci obsiadły fioletową ławę i zaczęły się zastanawiać, jakby tu najlepiej wykorzystać najbliższą godzinę.
- To zaczarowana godzina – szepnęła Zosia, marszcząc pociesznie nosek. – Dostaliśmy ją od Tatusia w prezencie!
- Faktycznie! – potaknęła Majeczka, a jej długi złoty warkocz z różowym pasemkiem pośrodku, zatańczył we wszystkie strony. – Dostaliśmy ją z dobrego serca, więc będzie to Godzina Dobrego Serca.
I nikt nie podejrzewał nawet, jak bardzo prorocze były jej słowa.
- Polepimy coś z plasteliny? – zapytała Izusia. – Jest całe opakowanie w szufladce pod lampą.
- Lepiej zagrajmy w państwa i miasta – zaoponowała Karolcia.
 - Albo w statki! – wpadł na pomysł jej braciszek, na co Antosiowi zaświeciły się oczy.
- Cicho! – zawołała nagle Olusia, po czym zsunęła się z sofy i ostrożnie
podkradła do wyjścia na taras. – Słyszeliście?
Nie. Niczego nie słyszeli.
- Ktoś gwiżdże – Olusia przytknęła ucho do oszklonych drzwi. Wyglądała zabawnie w za dużej koszulce nocnej i z rozpłaszczonym na szybie policzkiem; ale - nikt się nie śmiał. Przeciwnie:
- Ja się boję! – pisnęła Zosia i z całej siły wtuliła się w Izusię. To samo uczynili Jaś i Karolcia.
Wszystkim zrobiło się jakoś nieswojo.
- Dobra. Sprawdzę to – powiedział wreszcie Antoś i ruszył w stronę tarasu. Solidarnie podążyli za nim.
I - co się okazało? Julka zarumieniła się gwałtownie, a jej śliczne oczy błysnęły radością. Pod tarasem stał nie kto inny jak… Królik! We własnej osobie! Oparty o swój turkusowy rower, zadzierał do góry głowę i nawoływał niecierpliwie by zeszli natychmiast na dół. Rozglądał się przy
tym konspiracyjnie na wszystkie strony.
W jednej chwili pozbyli się piżam i znaleźli na trawniku przed domem. Trochę się obawiali, że Tatuś usłyszy szmer windy, ale -  na szczęście - pochłonięty pisaniem swojej książki, niczego nie zauważył.
- Jesteście przyjaciółmi? – zapytał Królik bez jakichkolwiek wstępów.
- Jesteśmy… rodziną – odpowiedziała z naciskiem Nataszka, trochę zaskoczona.
- To wiem – odparł Królik. – Ale   m o i m i   czy jesteście.
- Jesteśmy – szepnął żarliwie Jaś, przypominając sobie wspaniałą przejażdżkę w turkusowym koszyku.
- W każdym razie nie można powiedzieć, że  n i e  jesteśmy – powiedziała jednocześnie Majeczka.
Zapadła pełna zastanowienia cisza.
- Ja jestem twoim przyjacielem – Julka, jak zwykle szczera, odezwała się
 pierwsza.
- My też! – szepnęło zgodnym chórem dziewięć głosów.
- To dobrze – skwitował Królik. – To znaczy, że możecie mi pomóc.
- Jak? W czym? Kiedy? Coś ci grozi? – chcieli wiedzieć wszyscy naraz.
Ale, ponieważ mieli tylko godzinę, nie było czasu na czcze pogawędki.
- Chodźcie! Opowiem wam po drodze!
- Dokąd?  -  sprzeciwiła się sumienna Nataszka. – Bez pozwolenia? Bez pytania rodziców o zgodę?
- Nie można nikogo pytać! – zaprotestował porywczo. - Bo wtedy nie będzie ważne.
- Ale co? Co nie będzie ważne?
- Najpierw musimy wydostać się na ulicę – odrzekł, wsiadając na swój
rower. A widząc ich wahanie, dorzucił – Idziecie ze mną, czy nie?!
- Idziemy – zdecydował za wszystkich Antoś.
Ale nie było to takie proste! Trzeba było wymknąć się z salonu Babci Marzenki do przedpokoju, tam stanąć możliwie najbliżej drzwi wyjściowych i zaczekać aż Tosia będzie chciała wyjść na dwór. Tosia to dobrze znana juleczkowskim dziewczynkom kotka Babci Marzenki i Dziadka Jureczka. Niemłoda już i bardzo sympatyczna, ale odrobinę tchórzliwa. Na widok skradającej się gromadki miauknęła głośno i zaczęła drapać w futrynę. Natychmiast wypuszczono ją na dwór, a za nią czmychnęły laleczki. 
Ciemność panowała już absolutna; na  szczęście księżyc - okrągły i srebrny jak dukat - co i rusz wychylał się zza gęstych chmur i rozjaśniał zakamarki i skwery.
- No? Którędy teraz?
- Wy mi powiedzcie - odparł Królik. – Musimy dostać się do ogrodu tej waszej Cioci Ani. Ale nie wiem jak tam trafić.
- Tędy – wskazała Julka. Pobiegli więc ulicą Kopernika w kierunku placu Rejtana.
- Eeee – buzia Zosi była pełna zawodu - i to po to takie tajemnice? My znamy ten ogród. Tam…
- Nie znacie – przerwał jej Królik dość niegrzecznie. – Nie macie pojęcia o jego sekrecie.
Dziesięć par oczu wpatrzyło się w niego pytająco.
- No dobra. I tak muszę wam powiedzieć. To zacznę od początku, żebyście
dobrze zrozumieli. No to tak… moja siostra jest bardzo chora… Bardzo…
Antoś - który był  najbardziej ze wszystkich nieufny wobec Królika – spojrzał na niego teraz z nagłym zrozumieniem, a w jego ciemnych oczach pojawił się błysk sympatii.
- … nic jej nie pomaga. Próbowaliśmy już wszystkiego i … Nawet gorzki odwar ze skradzionych warzyw też nie zadziałał. A ona jest jeszcze całkiem mała i…
- To dlatego… - zaczęła Julka, ale urwała w pół słowa. On jednak zrozumiał.
- Tak - odpowiedział na jej nie zadane pytanie. – Dlatego.

- Zaczekajcie! Ja już nie mogę – wysapała w tym momencie Karolcia. Była najsłabsza ze wszystkich i coraz bardziej zostawała w tyle. Przystanęli więc dla złapania oddechu; zresztą i tak dotarli właśnie do placu Rejtana, i trzeba się było zastanowić, w którą stronę należy teraz skręcić.
- W prawo – zdecydowała Izusia. – To już niedaleko, nie musimy się aż tak śpieszyć – zerknęła współczująco na Karolcię.
- … ale jest jeszcze jedno lekarstwo – podjął swą opowieść Królik, kiedy tylko ruszyli – słyszałem o nim od Babci Marzenki.
- Jak to??? – pisnęła Zosia.
- No, jak była  ta jej wnuczka, Julka. One zawsze wtedy śpią na kanapie w
salonie, i przed spaniem Babcia jej opowiada takie różne historie…
- O lekarstwach??? – zdziwiły się chórem bliźniaczki.
- O rety, nie! – zdenerwował się. - Ta ostatnia była akurat o tym.
- Podsłuchiwałeś? – oskarżycielsko zapytała Nataszka.
- Nie podsłuchiwałem, tylko słuchałem – odparł z godnością. – Zawsze  słucham; strasznie fajne te opowieści Babci Marzenki. A ta była o umierającej sarence i o tym, że uratowało ją lekarstwo z ogrodu waszej Cioci. Jej brat zakradł się  tam po nie w ciemnościach, nietoperze pokazały mu drogę.
- Nietoperze? – skrzywiła się Majeczka.
- To byli jego przyjaciele.
- Co to za lekarstwo? – zaciekawił się Antoś.
W tym właśnie momencie dotarli do ogrodu Cioci Ani. To znaczy - najpierw jeszcze musieli  przedostać się przez ciężką, mosiężną furtkę (na szczęście nie była domknięta), minąć dom po prawej stronie, przebiec cichutko przez podwórko i – już! Byli na miejscu!
- No? Gdzie to lekarstwo? – zapytał ponaglająco Antoś.      
- Nnnnie wiem… - Królik stracił nagle cały rezon.
- Jak to: nie wiesz??? – wszyscy wlepili w niego okrągłe ze zdumienia oczy. – Mówiłeś…
- Mówiłem że jest w tym ogrodzie – rozeźlił się . - Ale nie mówiłem  c o  to jest. Ojej, no! – dorzucił zniecierpliwiony – Tośka zaczęła wtedy okropnie miauczeć i zagłuszyła Babcię. Akurat w  najważniejszej chwili! Usłyszałem tylko, że gdzieś tu musi być magiczna ławka, i że trzeba na nią wejść i chwycić się za ręce.
Rozglądali się przez chwilę w ciemnościach. Nagle zza chmury wypłynął ogromny, srebrny księżyc, i rozświetlił im pole widzenia.
- Jest! – krzyknął Jaś. - Jest ławka!
Rzeczywiście. W głębi ogrodu, między rozłożystym świerkiem, a młodym krzakiem bzu stała piękna, stara ławka, z wysokim wyplatanym oparciem.
- Myślicie, że to ta?
- Nie ma tu innej.
- Dobra! Wdrapujemy się! – zarządził Antoś.
- Ale pamiętajcie : dostaliśmy  tylko godzinę – przypomniała skrupulatna Nataszka.
- Tak tak, zdążymy, nie ma strachu – odpowiedziały jej uspokajające głosy.
O tym jednak czy rzeczywiście zdążyli, co się wydarzyło na ławce i czy udało im się odnaleźć  lekarstwo dla siostrzyczki Królika – opowiem następnym razem.
Obiecuję.