JULECZKOWO

JULECZKOWO
bajarka

sobota, 25 lipca 2015

55. PREZENTY, PREZENTY...



N A T A S Z K A




Kiedy laleczki wróciły ze swego spaceru na Plac Rejtana,  na trawniku
przed domem czekała już hulajnoga i dwa rowery. A także nieduża, zgrabna deskorolka i ogromny dmuchany delfin. Ojej! Ojej!!!   Zosia aż zachłysnęła się z wrażenia i zaczęła okropnie kaszleć (dziewczynki wciąż jeszcze delektowały
się owymi doskonałymi włoskimi lodami) i Tatuś musiał ratować biedulkę klepaniem  po chudziutkich plecach. Gwałtowne odgłosy wywabiły przed dom Dziadków oraz zwierzaki, a wtedy to już naprawdę zrobiło się  gwarnie i
wesoło. Nic dziwnego: niespodzianki były fantastyczne! Rowery miały trąbki przy kierownicy, malutkie kółeczka doczepione do tylnego koła, a także białe bagażniki i urocze
różowe koszyczki na drobiazgi.
- Są dla was – zwrócił się Tatuś do Nataszki i Izusi. – A jak już będziecie jeździły pewnie, to te boczne kółeczka się odkręci.
Zosia, która miała już rower (jako jedyna z
dziewczynek potrafiła jeździć na dwóch kółkach), dostała pasującą do niego hulajnogę – Rodzice wiedzieli, że od dawna o  takiej marzyła.
Julka, właścicielka trójkołowego motorowerka,
została obdarowana nadmuchiwanym, uśmiechniętym delfinem, trzymającym w pyszczku różowy strój kąpielowy.
- A deskorolka? – chciała wiedzieć Nataszka. – Czyja jest deskorolka?
- Deskorolka jest wspólna – pogładziła ją po
policzku Mamusia.
- Macie już trzy, ta jest czwarta, więc żeby mi więcej nie było sporów ani przepychanek – dodał, niby to srogo, Tatuś. -  Zrozumiały panny? 
Panny zrozumiały.
I dalejże piszczeć, wypróbowywać jednoślady, oglądać strój i  przytulać delfina.
- Tatusiu! Tatusiu! Kupisz nam też takiego delfina, żebyśmy miały na basen z Julką?

A potem był obiad. Wyśmienity! Ponieważ dziewczynki najbardziej na świecie lubiły spaghetti – dostały dziś swoją ulubioną potrawę. Do tego Babcia postawiła na stole prawdziwy
rarytas: świeżo wyciśnięty sok agrestowy, w którym pływały cieniusieńkie plasterki kiwi. A także – wyjątkowo! – aż trzy  rodzaje keczupu (na wypadek, gdyby sam sos pomidorowy komuś tu dzisiaj nie wystarczył).

A kiedy już ostatnie sznureczki makaronu zniknęły z talerzy, na
stole zjawiła się salaterka pachnących truskawek, które zjedzono równie ochoczo.
Zaledwie uprzątnięto po obiedzie, a u drzwi rozległ się dzwonek i oto w progu stanęła Ciocia Ania. Uśmiechnięta tajemniczo, niosła coś przed sobą ostrożnie, a kiedy wyłuskała to z kolorowego papieru, oczom zebranych ukazało się… Ojej!
Najprawdziwsze akwarium! Ojej!!! Akwarium było kuliste, a wewnątrz pływała sobie żywa rybka. Prześliczna!!! Różowiutka, niewielka, z milutkimi oczkami i rozkosznymi, przejrzystymi
płetwami, podobnymi do zwiewnego welonu. Rybka była prezentem dla dziewczynek na Dzień Dziecka i wszystkim sprawiła ogromną radość, ale najbardziej ucieszyła się Julka, zdeklarowana wielbicielka wody i wodnych żyjątek. Każda z
dziewczynek otrzymała też od Cioci maleńkie, urocze sandałki, pasujące kolorem do sukienki.
Uzgodniono, że akwarium będzie stało na białej, rzeźbionej komodzie w rogu jadalni, tuż obok
pięknego modelu żaglowca, który dawno temu skonstruował Pradziadek Zenek (tatuś Babci Marzenki).  A potem Ciocia Ania tłumaczyła dziewczynkom jak mają opiekować się rybką, czym i ile razy ją karmić oraz w jaki sposób
zmieniać wodę w szklanej kuli. Kiedy już wszystko zapamiętały,
 Nataszka – perfekcyjna jak zwykle –  zauważyła, że przecież rybka nie może żyć bez imienia. Toteż usiadły wszystkie
przy ogromnym stole w jadalni, tuląc do siebie swoje misie i wysuwając kolejne propozycje. Ale zanim cokolwiek uzgodniły, u drzwi znowu zadźwięczał dzwonek. Tym razem była to Ciocia Jola z Antosiem. Rozradowani oboje, roześmiani
od ucha do ucha i obładowali niesłychaną ilością toreb, pudeł i paczuszek. Okazało się, że Ciocia Jola, która była siostrą Tatusia, odwiedziła rankiem ich rodziców w niedalekim Włocławku, i
przywiozła stamtąd prezenty nie tylko dla Antosia i dziewczynek, ale także dla siebie i … Tatusia.
- Ojej, ojej! Cha, cha, cha! Hi, hi, hi!!! No nie mogę!!!  - zaśmiewała się  niemal do łez Zosia, której szalenie zabawne wydawało się otrzymanie
przez Tatusia prezentu na Dzień Dziecka.
- No co, no co – pomrukiwał obronnie Tatuś, rozrywając niecierpliwie papier na swoim podłużnym pudle. – W końcu jestem dzieckiem moich rodziców, prawda?
Oczy mu przy tym błyszczały, nad czarnym zarostem pojawił się rumieniec, i w ogóle –
wyglądał jak mały, ciekawski, ogromnie rozemocjonowany chłopiec.
- Ach-jej!!! – zakrzyknął wreszcie,  wydostawszy  na światło dzienne zawartość pudła.
Rodzina natychmiast – i jak najsłuszniej – podzieliła jego zachwyt; Tatuś bowiem dostał od swoich rodziców  przepiękny i niezmiernie elegancki trencz (czyli lekki płaszcz męski) w kolorze jasnego błękitu.  Mamusia też dostała prezent: maleńki, zgrabny aparat fotograficzny, którym z miejsca zaczęła robić zdjęcia. Nawet dla Babci i Dziadka znalazły
się  upominki pośród niezliczonych pakunków Cioci Joli: koszyczek z
motkami włóczki i kompletem drutów oraz butelka wybornego trunku. Dziewczynki zaś wyłuskały dla siebie śliczne, różowe hula hop i ogromną piłkę-kostkę, obciągniętą  limonkowym  welurkiem.
- Mamusiu! Mamusiu! Możemy wybiec przed dom się pobawić?!
Ale głos zabrał Tatuś:
- Za chwilę – orzekł, zdejmując swój piękny płaszcz – najpierw jeszcze moja niespodzianka. A właściwie: dwie niespodzianki .
Wprzód jednak...  – tu Tatuś zawiesił głos i wyszedł. Wszyscy  wiedzieli, że udał się do czerwonego pokoju, powiesić płaszcz w szafie. Na szczęście nie trwało to długo; wrócił zanim dzieci zdążyły się zniecierpliwić. W rękach trzymał wspaniałą, prawdziwie profesjonalną deskorolkę, którą uroczyście wręczył siostrzeńcowi.
- O rany… - Antoś w pierwszej chwili zamarł z wrażenia, a następnie
bardzo żywiołowo okazał szaleńczą radość.
- No? A druga niespodzianka? – Zosia swoim zwyczajem wdrapała się na tatusiowe kolana i przysunęła twarz do jego okularów. – Jaka jest ta  druga niespodzianka?
- Do mojej drugiej niespodzianki – Tatuś dmuchnął w  potarganą grzywkę córeczki – musicie zdjąć te śliczne sukienki i wskoczyć w jakieś zwykłe ubrania. Najlepiej w takie, których nie szkoda w razie czego…
- W razie  czego ? – chciała wiedzieć dociekliwa Nataszka.
- No… w razie… zaplamienia przy grillu!!! – Tatuś potoczył triumfalnym
spojrzeniem po wszystkich twarzach. Uśmiechał się przy tym łobuzersko, i po raz kolejny tego dnia wyglądał jak mały, uszczęśliwiony psotnik, któremu udał się najwspanialszy z psikusów. Bo i rzeczywiście: zaskoczenie zgromadzonych było bezgraniczne.
- Jak to – zapytała wreszcie Mamusia – to my mamy grill, Kochanie???
- Tak, Najdroższa! Mamy! I grill, i całe oprzyrządowanie! A także ławki, stół i leżaki… Słowem: wszystko! – i Tatuś, wciąż niebotycznie rozradowany, ucałował tkliwie obie dłonie Mamusi . Rzucił się też szarmancko do rąk Babci i obu Cioć, po czym pośpieszył do garażu, który na kilka ostatnich  dni przeistoczył się w tajne składowisko skarbów. 
- Możecie zaprosić Królika i jego siostrzyczkę – powiedział jeszcze do córeczek. – Odwiozę ich potem do domu.
Dziewczynki natychmiast pobiegły do telefonu, a Antoś ruszył za swoim wujkiem, by pomóc mu nosić potrzebne sprzęty. Za Antosiem podążyły Ciocie, za nimi Dziadek…
Ale o tym jak udał się ów pierwszy w Juleczkowie grill, a także o tym, co jeszcze miał do zaoferowania dzieciom ten Dzień Frapujących Niespodzianek – opowiem następnym razem.
Obiecuję.

poniedziałek, 20 lipca 2015

54. DZIEŃ DZIECKA W JULECZKOWIE!!!





N A T A S Z K A






Minęło kilka dni. Pogoda w tym czasie znacznie się poprawiła; wszystkie
skwery, ogrody, a nawet ulice Kowala rozkwitły tysiącami barw. Z każdego zakątka wyzierały na świat zaciekawione główki kwiatów;  wszędzie słychać było radosne ptasie świergoty i brzęki zapracowanych pszczół. Całe miasto tonęło w
słonecznych promieniach i w słodkim zapachu róż i jaśminów.
I oto nastał ów magiczny czerwcowy poranek, na który każdego roku czekają wszystkie dzieci – i ludzkie i lalczyne; rzeczywiste i bajkowe, a nawet
dzieci zwierząt i roślin.

W salonie Babci Marzenki cichutko było i senne, ponieważ pora była bardzo wczesna; ale zaczarowana posiadłość od dobrej  godziny tętniła już bezszelestnym życiem. Bezszelestnym,
albowiem dziewczynki spały jeszcze słodko; dorośli zaś starali się nie przerwać tego ich snu, dopóki wszelkie przygotowania nie zostaną zapięte na ostatni guzik. Wszyscy czworo krzątali się jak w ukropie – wszak miał to być pierwszy
Dzień Dziecka w Juleczkowie, i zarówno Rodzice, jak i Dziadkowie robili wszystko, by był on naprawdę niezapomniany. Wstali jeszcze przed świtem, gotowali, doprawiali i piekli. Nadmuchiwali baloniki, dekorowali, prasowali,
rozkładali na właściwych miejscach prezenty duże i małe. Tatuś, który otrzymał niedawno honorarium za książkę, cieszył się, że nareszcie może obsypać swoje córeczki podarunkami. W wielkiej tajemnicy zatem jeździł ostatnio do
miasta, a potem zamykał na klucz w garażu jakeś olbrzymie pakunki. Dziadek przez kilka dni szył coś po kryjomu z kolorowego pluszu i skrupulatnie wypychał to postrzępioną gąbką. Babcia każdą wolną chwilę spędzała nad maszyną
do szycia, rozstawianą bez przerwy na stole w jadalni;  a wieczorami pracowicie migały z Mamusią szydełkiem bądź drutami, uśmiechając się przy tym zagadkowo i czule.
I oto teraz – kiedy słońce na dobre już rozgościło
się na  niebie,  w lodówce chłodniał wspaniały tort i tężały pucharki z deserami, a wszystkie niespodzianki rozlokowano na właściwych miejscach – teraz oto czworo podekscytowanych
dorosłych zasiadło wreszcie w salonie nad filiżanką zasłużonej kawy i  zaczęło nasłuchiwać odgłosów z sypialni.

Pierwsza obudziła się Izusia. Tej nocy to ona spała z Dziadkami na rozkładanym tapczaniku
Nataszki (dziewczynki korzystały z tego przywileju kolejno, jedna po drugiej, zgodnie z umową, która  nie dopuszcza do jakichkolwiek niesnasek).  Zaledwie odemknęła powieki, a już wzrok jej padł na coś pluszowego, przytulnego i  orzechowego jak jej
warkocze, o których Babcia mówi, że bardzo ostatnio ściemniały.  Wyciągnęła rączkę. O. Jakie milutkie w dotyku. Usiadła. Owo coś było prześlicznym misiem, takim, którego można z całych sił przytulić i wszeptać mu w mięciutkie
uszko najtajemniejsze sekrety. Co też Izusia z miejsca uczyniła. A potem rozejrzała się uważne. Siostrzyczki jeszcze spały; obok każdej, na poduszce, leżał podobny miś, tyle że innego
koloru. (Nawet z kołyski Wiktorii wystawały mięciutkie różowe łapki). Posłanie Rodziców było już uprzątnięte, a na nim, równiutkim rządkiem, leżały cztery nowe sukienki – tak piękne, że aż dech zapierało. Na każdej sukience leżała para koronkowych skarpetek (szydełkowe arcydzieło
Mamusi), niżej zaś, na podłodze, ktoś ustawił wyczyszczone buciki dziewczynek. Po nich można było rozpoznać która sukienka do kogo należy. Sukienka Izusi uszyta była z różnych odcieni zieleni i ozdobiona srebrnym szlaczkiem.
Nataszka dostała sukienkę błękitną (bardzo lubiła ten kolor), Zosia czerwoną. A nad bucikami Julki leżała śliczna, liliowa sukieneczka ze złotymi zdobieniami.
- Ach! Ojej! - Na te westchnienia i okrzyki otworzyła oczy najpierw Zosia, potem Nataszka i
Julka. Teraz to już szczebiotom oraz  uciszanym wzajemnie popiskiwaniom i chichocikom nie było końca. Nic dziwnego, że obudziły Wiktorię; na szczęście i tak nadeszła akurat pora przewijania
jej i karmienia. A dziewczynki tymczasem dostrzegły jeszcze jedne sukienki, przewieszone przez oparcia biało lakierowanych krzesełek. Sukienki misternie wydziergano z prześlicznej, lekkiej wełenki, a do każdej dołączono równie piękny sweterek i parę zabawnych skarpet. Och!!!
Tyle prezentów! A to wcale nie koniec cudownych niespodzianek.
Zaledwie bowiem – ubrane w swoje śliczne sukienki i każda z misiem na kolanach – zjadły
śniadanie, a już otrzymały zaproszenie na lody na Plac Rejtana. Albowiem tylko tam, jak twierdził Tatuś, jest jedyna na świecie lodziarnia, w której podaje się prawdziwe lody włoskie. Powstało lekkie zamieszanie na temat: kto  powinien towarzyszyć dziewczynkom;  wreszcie uzgodniono, że Dziadkowie zostaną na
gospodarstwie, a do miasta z córeczkami wybiorą się Rodzice.
Zwieziono zatem wózek z Wiktorią, dziewczynki włożyły na główki swoje nowe kapelusiki (prezent na Dzień Dziecka od Babci Marzenki), Mamusia również ubrała swój ulubiony letni kapelusz i – wyruszono na lody. Tylko Tatuś jeszcze cofnął się od furtki: zdjął z kuchennej szafki wiszące na haczyku klucze od garażu i podał je Dziadkowi. Coś tam przy tym tajemniczo
szeptali, aż wreszcie niecierpliwa Zosia podbiegła i przerwała panom niewczesną naradę.

Mmmm… Czerwcowe przedpołudnie w Kowalu jest czymś najpiękniejszym na świecie, a lody z Placu Rejtana rzeczywiście nie mają sobie równych. Juleczkowska rodzinka rozkoszowała się i jednym i drugim, ale przede wszystkim – owym radosnym i słonecznym wspólnym spacerem, pierwszym od narodzin
Wiktorii.
Po powrocie zaś do posiadłości…

Ale o tym co czekało na dziewczynki na trawniku przed domem, a także o tym jaką to jeszcze niecodzienną atrakcję przygotowali im
na ten dzień ukochani dorośli (oraz kogo zaproszono na podwieczorek), opowiem następnym razem.   

Obiecuję.