JULECZKOWO

JULECZKOWO
bajarka

piątek, 24 października 2014

34. WYPRAWA DO MAGICZNEGO OGRODU CIOCI ANI.









Kiedy umilkł odgłos kryształowej windy, zwożącej Tatusia na parter, w
salonie wszczął się ruch, uciszany wzajemnym psykaniem. W ciągu kilku chwil wszystkie dzieci obsiadły fioletową ławę i zaczęły się zastanawiać, jakby tu najlepiej wykorzystać najbliższą godzinę.
- To zaczarowana godzina – szepnęła Zosia, marszcząc pociesznie nosek. – Dostaliśmy ją od Tatusia w prezencie!
- Faktycznie! – potaknęła Majeczka, a jej długi złoty warkocz z różowym pasemkiem pośrodku, zatańczył we wszystkie strony. – Dostaliśmy ją z dobrego serca, więc będzie to Godzina Dobrego Serca.
I nikt nie podejrzewał nawet, jak bardzo prorocze były jej słowa.
- Polepimy coś z plasteliny? – zapytała Izusia. – Jest całe opakowanie w szufladce pod lampą.
- Lepiej zagrajmy w państwa i miasta – zaoponowała Karolcia.
 - Albo w statki! – wpadł na pomysł jej braciszek, na co Antosiowi zaświeciły się oczy.
- Cicho! – zawołała nagle Olusia, po czym zsunęła się z sofy i ostrożnie
podkradła do wyjścia na taras. – Słyszeliście?
Nie. Niczego nie słyszeli.
- Ktoś gwiżdże – Olusia przytknęła ucho do oszklonych drzwi. Wyglądała zabawnie w za dużej koszulce nocnej i z rozpłaszczonym na szybie policzkiem; ale - nikt się nie śmiał. Przeciwnie:
- Ja się boję! – pisnęła Zosia i z całej siły wtuliła się w Izusię. To samo uczynili Jaś i Karolcia.
Wszystkim zrobiło się jakoś nieswojo.
- Dobra. Sprawdzę to – powiedział wreszcie Antoś i ruszył w stronę tarasu. Solidarnie podążyli za nim.
I - co się okazało? Julka zarumieniła się gwałtownie, a jej śliczne oczy błysnęły radością. Pod tarasem stał nie kto inny jak… Królik! We własnej osobie! Oparty o swój turkusowy rower, zadzierał do góry głowę i nawoływał niecierpliwie by zeszli natychmiast na dół. Rozglądał się przy
tym konspiracyjnie na wszystkie strony.
W jednej chwili pozbyli się piżam i znaleźli na trawniku przed domem. Trochę się obawiali, że Tatuś usłyszy szmer windy, ale -  na szczęście - pochłonięty pisaniem swojej książki, niczego nie zauważył.
- Jesteście przyjaciółmi? – zapytał Królik bez jakichkolwiek wstępów.
- Jesteśmy… rodziną – odpowiedziała z naciskiem Nataszka, trochę zaskoczona.
- To wiem – odparł Królik. – Ale   m o i m i   czy jesteście.
- Jesteśmy – szepnął żarliwie Jaś, przypominając sobie wspaniałą przejażdżkę w turkusowym koszyku.
- W każdym razie nie można powiedzieć, że  n i e  jesteśmy – powiedziała jednocześnie Majeczka.
Zapadła pełna zastanowienia cisza.
- Ja jestem twoim przyjacielem – Julka, jak zwykle szczera, odezwała się
 pierwsza.
- My też! – szepnęło zgodnym chórem dziewięć głosów.
- To dobrze – skwitował Królik. – To znaczy, że możecie mi pomóc.
- Jak? W czym? Kiedy? Coś ci grozi? – chcieli wiedzieć wszyscy naraz.
Ale, ponieważ mieli tylko godzinę, nie było czasu na czcze pogawędki.
- Chodźcie! Opowiem wam po drodze!
- Dokąd?  -  sprzeciwiła się sumienna Nataszka. – Bez pozwolenia? Bez pytania rodziców o zgodę?
- Nie można nikogo pytać! – zaprotestował porywczo. - Bo wtedy nie będzie ważne.
- Ale co? Co nie będzie ważne?
- Najpierw musimy wydostać się na ulicę – odrzekł, wsiadając na swój
rower. A widząc ich wahanie, dorzucił – Idziecie ze mną, czy nie?!
- Idziemy – zdecydował za wszystkich Antoś.
Ale nie było to takie proste! Trzeba było wymknąć się z salonu Babci Marzenki do przedpokoju, tam stanąć możliwie najbliżej drzwi wyjściowych i zaczekać aż Tosia będzie chciała wyjść na dwór. Tosia to dobrze znana juleczkowskim dziewczynkom kotka Babci Marzenki i Dziadka Jureczka. Niemłoda już i bardzo sympatyczna, ale odrobinę tchórzliwa. Na widok skradającej się gromadki miauknęła głośno i zaczęła drapać w futrynę. Natychmiast wypuszczono ją na dwór, a za nią czmychnęły laleczki. 
Ciemność panowała już absolutna; na  szczęście księżyc - okrągły i srebrny jak dukat - co i rusz wychylał się zza gęstych chmur i rozjaśniał zakamarki i skwery.
- No? Którędy teraz?
- Wy mi powiedzcie - odparł Królik. – Musimy dostać się do ogrodu tej waszej Cioci Ani. Ale nie wiem jak tam trafić.
- Tędy – wskazała Julka. Pobiegli więc ulicą Kopernika w kierunku placu Rejtana.
- Eeee – buzia Zosi była pełna zawodu - i to po to takie tajemnice? My znamy ten ogród. Tam…
- Nie znacie – przerwał jej Królik dość niegrzecznie. – Nie macie pojęcia o jego sekrecie.
Dziesięć par oczu wpatrzyło się w niego pytająco.
- No dobra. I tak muszę wam powiedzieć. To zacznę od początku, żebyście
dobrze zrozumieli. No to tak… moja siostra jest bardzo chora… Bardzo…
Antoś - który był  najbardziej ze wszystkich nieufny wobec Królika – spojrzał na niego teraz z nagłym zrozumieniem, a w jego ciemnych oczach pojawił się błysk sympatii.
- … nic jej nie pomaga. Próbowaliśmy już wszystkiego i … Nawet gorzki odwar ze skradzionych warzyw też nie zadziałał. A ona jest jeszcze całkiem mała i…
- To dlatego… - zaczęła Julka, ale urwała w pół słowa. On jednak zrozumiał.
- Tak - odpowiedział na jej nie zadane pytanie. – Dlatego.

- Zaczekajcie! Ja już nie mogę – wysapała w tym momencie Karolcia. Była najsłabsza ze wszystkich i coraz bardziej zostawała w tyle. Przystanęli więc dla złapania oddechu; zresztą i tak dotarli właśnie do placu Rejtana, i trzeba się było zastanowić, w którą stronę należy teraz skręcić.
- W prawo – zdecydowała Izusia. – To już niedaleko, nie musimy się aż tak śpieszyć – zerknęła współczująco na Karolcię.
- … ale jest jeszcze jedno lekarstwo – podjął swą opowieść Królik, kiedy tylko ruszyli – słyszałem o nim od Babci Marzenki.
- Jak to??? – pisnęła Zosia.
- No, jak była  ta jej wnuczka, Julka. One zawsze wtedy śpią na kanapie w
salonie, i przed spaniem Babcia jej opowiada takie różne historie…
- O lekarstwach??? – zdziwiły się chórem bliźniaczki.
- O rety, nie! – zdenerwował się. - Ta ostatnia była akurat o tym.
- Podsłuchiwałeś? – oskarżycielsko zapytała Nataszka.
- Nie podsłuchiwałem, tylko słuchałem – odparł z godnością. – Zawsze  słucham; strasznie fajne te opowieści Babci Marzenki. A ta była o umierającej sarence i o tym, że uratowało ją lekarstwo z ogrodu waszej Cioci. Jej brat zakradł się  tam po nie w ciemnościach, nietoperze pokazały mu drogę.
- Nietoperze? – skrzywiła się Majeczka.
- To byli jego przyjaciele.
- Co to za lekarstwo? – zaciekawił się Antoś.
W tym właśnie momencie dotarli do ogrodu Cioci Ani. To znaczy - najpierw jeszcze musieli  przedostać się przez ciężką, mosiężną furtkę (na szczęście nie była domknięta), minąć dom po prawej stronie, przebiec cichutko przez podwórko i – już! Byli na miejscu!
- No? Gdzie to lekarstwo? – zapytał ponaglająco Antoś.      
- Nnnnie wiem… - Królik stracił nagle cały rezon.
- Jak to: nie wiesz??? – wszyscy wlepili w niego okrągłe ze zdumienia oczy. – Mówiłeś…
- Mówiłem że jest w tym ogrodzie – rozeźlił się . - Ale nie mówiłem  c o  to jest. Ojej, no! – dorzucił zniecierpliwiony – Tośka zaczęła wtedy okropnie miauczeć i zagłuszyła Babcię. Akurat w  najważniejszej chwili! Usłyszałem tylko, że gdzieś tu musi być magiczna ławka, i że trzeba na nią wejść i chwycić się za ręce.
Rozglądali się przez chwilę w ciemnościach. Nagle zza chmury wypłynął ogromny, srebrny księżyc, i rozświetlił im pole widzenia.
- Jest! – krzyknął Jaś. - Jest ławka!
Rzeczywiście. W głębi ogrodu, między rozłożystym świerkiem, a młodym krzakiem bzu stała piękna, stara ławka, z wysokim wyplatanym oparciem.
- Myślicie, że to ta?
- Nie ma tu innej.
- Dobra! Wdrapujemy się! – zarządził Antoś.
- Ale pamiętajcie : dostaliśmy  tylko godzinę – przypomniała skrupulatna Nataszka.
- Tak tak, zdążymy, nie ma strachu – odpowiedziały jej uspokajające głosy.
O tym jednak czy rzeczywiście zdążyli, co się wydarzyło na ławce i czy udało im się odnaleźć  lekarstwo dla siostrzyczki Królika – opowiem następnym razem.
Obiecuję.   

wtorek, 21 października 2014

33. ROZTERKI ANTOSIA.









Ciepły wieczór czerwcowy wypełnił uliczki Kowala, rozsiadł się na gościnnych progach,
wygrzanych słońcem; rozdźwięczał w śmiechach i rozmowach. Zaczęły się właśnie wakacje, i całe

miasteczko – spokojne na
ogół i schludne pod czujnym okiem granitowego Króla – zanosiło się dzisiaj nieposkromioną uczniowską radością. Smakowicie podsycaną płynącym z pootwieranych okien zapachem ciast i ciasteczek z truskawkami.
Salon Babci Marzenki również przepojony był owym rozkosznym aromatem. A także – miłą uchu ciszą i pierwszym złotawym półmrokiem, który z wolna osnuwał półki z książkami i donice z obfitą zielenią. Nagle - w ten kojący, przytulny bezruch czerwcowego zmierzchu, wdarł się zwielokrotniony tupot drobnych
nóg i chór zadyszanych chichotów. To gromadka rozochoconych laleczek wróciła właśnie z ogródka jordanowskiego, po czym natychmiast rozpierzchła się po trawniku przed domem. Jedna Julka, zamyślona i spokojniejsza od reszty, nie uczestniczyła w zabawie w berka. Przykucnęła na samym brzeżku trawnika i – tuląc Kicusia oraz bawiąc się jego mięciutkimi uszkami – zerkała ukradkiem w stronę dębowej donicy, w której panoszyła się najpiękniejsza jukka Babci Marzenki. Ale nikt jakoś stamtąd nie nadjeżdżał na swoim liliowym rowerze z bladoturkusowymi kołami… Nikt… Julka zwiesiła główkę…
Wkrótce jednak przestała się smucić, bo oto Ciocia Ania wychyliła się z
tarasu i zawołała wszystkie dzieci na kubek ciepłego mleka przed snem. Z chrupiącą bułeczką, nadziewaną konfiturą truskawkową na dodatek! Po chwili cały juleczkowski parter aż trząsł się od wybuchów chóralnego śmiechu. Wszystkie buzie umazane były bowiem lepką, pachnącą słodyczą, a ich właściciele – dla lepszego efektu – stroili coraz śmieszniejsze miny. I tylko schludna i uważna Nataszka była czyściutka, jak gdyby dopiero co odeszła od umywalki; za to śmiała się najradośniej ze wszystkich.
Czym prędzej zagoniono całe to truskawkowe towarzystwo do mycia „dzióbków i pazurków”, jak to określił Tatuś; a potem Ciocia Jola wyłowiła z gromadki swojego Antosia i - zaczęła się żegnać. Biedny Antoś! Wyraz twarzy miał tak nieszczęśliwy, że aż serce bolało patrzeć! Bo i rzeczywiście! Oni tu wszyscy: Jaś z siostrami i bliźniaczki Cioci Wiesi -  w s z y s c y  spędzą z juleczkowskimi dziewczynkami wspaniałą,  t ł u m n ą  noc, a on jak zwykle będzie sam jak palec. To znaczy - w pokoju obok będzie spała Mama, a po drugiej stronie mieszkania
Dziadek, no i jest jeszcze, oczywiście, papuga Miła, ale… Ale to nie to samo co Juleczkowo –  pełne dziś śmiechów, gwaru i wesołego rozgardiaszu. Ech… Tu chłopiec westchnął ciężko…  Po chwili jednak jakaś krzepiąca myśl musiała przemknąć mu przez głowę, bo jego miła twarz wypogodniała.  Wiadomo! Dziadek jest chory i nie może zostać na noc bez opieki. A Antoś zawsze chętnie mu pomagał i spełniał wszyściuchne  prośby i polecenia. I nie traktował tego nigdy jako przymusu. Po prostu – bardzo kochał Dziadka (zaraz po Mamie najbardziej na świecie!) i
opiekowanie się nim nie było uciążliwe. Ba! - sprawiało nawet przyjemność. A także – napawało dumą, że oto on, Antoś, jest kimś, na kogo można liczyć. Zawsze. I w każdej sytuacji.
Westchnął raz jeszcze. Tym razem znacznie raźniej. Trudno. Świetnie byłoby spać dzisiaj w Juleczkowie, ale – nie ma rady! Kiedy się jest za kogoś odpowiedzialnym, to nie istnieje taryfa ulgowa. Trzeba się dostosować do potrzeb tego kogoś. Bezwzględnie! Albo się jest mężczyzną, albo nie! A Antoś był wszak mężczyzną. Drobniutkim i kilkuletnim dopiero, ale - najprawdziwszym! Ukłonił się zatem wszystkim pięknie i ruszył w stronę
windy, gdzie czekała już na niego jego Mama.
I wtedy Tatuś, który od kilku minut uważnie obserwował siostrzeńca, wpadł na znakomity pomysł:
- Zaczekajcie!!! – zawołał akurat w chwili, kiedy Ciocia Jola już-już miała uruchomić windę. – No przecież Antoś mógłby zostać na noc u nas! Tyle tu dzisiaj dzieci!
Na te słowa w salonie zapadła na moment idealna cisza. Ciocia opuściła rękę. Zerknęła na Tatusia, potem na Antosia i - wyszła z windy.  A wtedy rozległ się przenikliwy radosny pisk, i dziewczynki –  cała ósemka – obstąpiły ją ze wszystkich stron, napraszając by się zgodziła. Jaś natomiast wskrabał się na pięknie rzeźbiony, bujany fotel i zaczął snuć rozkoszne plany w co jeszcze pobawi się z
kuzynem tego wieczoru. Okazało się jednak, że na żadne zabawy nie ma w tej chwili czasu. Ledwie bowiem Ciocia Jola – po uprzednim przekonaniu synka, że ten jeden raz jakoś sobie z Dziadkiem poradzą bez niego – otóż ledwie Ciocia Jola zniknęła za bramą posiadłości, a już trzeba było pomyśleć, gdzie, kto i na czym będzie spał tej nocy. Po burzliwej naradzie ustalono, że na poddaszu, oprócz
Mamusi i Wiktorii, będą spały wszystkie Ciocie. Ciocia Ania na rzeźbionym łóżku Julki, a Ciocia Wiesia z Ciocią Zosią na tapczaniku Nataszki, który na szczęście się rozkłada. Na piętrowym łóżku zaś miały spać cztery najmłodsze dziewczynki – po dwie na piętrze. Ale wtedy podniosło się okropne larum! Albowiem wszystkie dzieci chciały spać  r a z e m,  w jednym pomieszczeniu. Skoro tak, to zdecydowano, że położy się je w salonie. Chłopców na jednej sofie, dwie z panienek na drugiej. Dla reszty zaś przyniesie się rozkładane fotele, które czekały na taką okoliczność w garażu. Uff… Jeszcze sprawa pościeli – tych wszystkich kołder, prześcieradeł i poduszek. Potem piżamy.
Ręczniki kąpielowe. Szczoteczki do zębów, których cały zapas szczęśliwie odnaleziono w szufladzie mamusinej toaletki. Ranne pantofle, misie do przytulania, herbatka na noc, gdyby akurat chciało się pić… I mnóstwo podobnych spraw. Nie, na Jasiowe zabawy naprawdę nie było czasu. Wszyscy kręcili się jak frygi, krzątali pośpiesznie; wyjmowali, podawali, rozsuwali.
Jeden Antoś nie brał udziału w tym ferworze przygotowań. Milczał sobie po prostu na uboczu, a wyglądał przy tym, jakby był coraz mniej  pewien, czy dobrze zrobił, nie wracając z Mamą do Dziadka. Wtedy Tatuś, który był czujny i wrażliwy
(Julka odziedziczyła te cechy po nim właśnie) położył mu rękę na ramieniu i powiedział z jawną  radością:
- No i widzisz, chłopie, jak dobrze, żeś został? Przynajmniej będzie miał mi kto pomóc przytaszczyć te wszystkie legowiska! Bo kobiety to - sam rozumiesz…
I poszli do garażu. A za nimi, niby to przypadkiem, podreptała Ciocia Ania, która zwykła mówić niewiele, ale której uwagi nigdy nic nie uchodziło. A także Ciocia Wiesia, która zawsze wiedziała gdzie jest najbardziej potrzebna.
A kiedy rozłożono już wszystkie fotele i obleczono w różową powłoczkę
ostatnią z poduszek, a dzieci – wykąpane, ubrane w piżamki i pełne radosnych oczekiwań – zgromadziły się w salonie; o! wtedy okazało się, że jest już  n a p r a w d ę  późno. Ciocie więc przyszły życzyć im dobrej nocy, wycałować i przykazać, by natychmiast się kładły. Natychmiast! Wszystkie buzie okropnie się wydłużyły, i dziesięć perkatych nosków opadło na kwintę. Na szczęście zjawił się Tatuś. O! Tatuś był dzisiaj bardzo kochany! Rzuciwszy pełnym zrozumienia okiem na zawiedzione miny, szepnął konspiracyjnie:
- No dobrze! Zmieniam wyrok!  Macie jeszcze godzinkę! Ale ma to być cichutka godzinka! Ci-chut-ka! I nie wydać mnie czasem! To układ ściśle tajny! No! Znikam! I… - podniósł jeszcze palec wskazujący – i pamiętajcie: cisza ma być!!!
Po czym, mrugnąwszy porozumiewawczo, potarmosił kędzierzawy kucyk siedzącej najbliżej Serafinki i – udał się do czerwonego pokoju, gdzie czekał już na niego przyniesiony z garażu fotel.
W salonie tymczasem…
Ale o tym   c o  wydarzyło się w salonie, czyj gwizd usłyszała Olusia i jak (oraz gdzie) dzieci spędziły ową darowaną przez Tatusia godzinkę – opowiem następnym razem.
Obiecuję.