JULECZKOWO

JULECZKOWO
bajarka

czwartek, 25 września 2014

32. NOWY PRZYJACIEL JULKI.











 Kolacja była wyśmienita! Ciocie – w zastępstwie dobrzejącej Mamusi –
wspięły się na wyżyny kunsztu kulinarnego. Stos świeżo upieczonych rogali i bułeczek roztaczał oszałamiający aromat po całym Juleczkowie; a apetycznie przyrumienione skrzydełka i pałeczki dołączyły do tej symfonii zapachów.
Dzieci ponownie ucztowały na tarasie, gdzie mogły do woli śmiać się i przekrzykiwać, bez obawy, że zakłócą tym spokój Mamusi lub sen jaj maleństwa. Toteż, ściśnięte na pięknie rzeźbionych ławach wokół białego stołu pod parasolem, dokazywały co niemiara, a mimo to oba półmiski – i ten z mięsem, i ten z chrupiącym pieczywem – zostały w mig
opróżnione. Podobnie jak dzban kakao i salaterka owoców na deser.
A potem pozwolono dziatwie pobawić się jeszcze na dworze, ponieważ było bardzo ciepło i właściwie dość wcześnie; a wszystkie Ciocie zajęły się kąpielą małej Wiktorii. (Tatusia oddelegowały do pisania książki).
Cała dziesiątka zatem, szczęśliwie uwolniona od jakiegokolwiek sprzątania po posiłku, ochoczo wybiegła przed dom. Chłopcy z miejsca postanowili ścigać się na deskorolkach. Dziewczynki natomiast wybrały piękną, czerwoną piłkę, którą otrzymały niegdyś od Cioci Ani, i nalegały, by całą gromadką zagrać nią w dwa ognie.  Nastąpiła długa chwila przeplatanych
śmiechem i bieganiną wzajemnych przekonywań. Zanim jednak cokolwiek ustalono, od strony najpiękniejszej jukki Babci Marzenki nadjechał gość tak niezwyczajny, że na jego widok wszyscy zastygli w bezruchu. Z szeroko rozdziawionymi buziami! Wreszcie Antoś, jako najstarszy mężczyzna w tym gronie (mały Jaś był od niego półtora roku młodszy), postanowił przejąć inicjatywę i zadbać – w razie
potrzeby – o bezpieczeństwo gromadki. Zamknął buzię. Postąpił krok w stronę przybysza. Wyprostował się tak mocno jak tylko mógł, żeby dodać sobie wzrostu, i wypiął drobniutką pierś. Po czym, zmarszczywszy brwi, odchrząknął i zapytał tonem groźnym i zaczepnym:
-  Kim właściwie jesteś, co?
- I jak się nazywasz – pisnęła Zosia, wychylając się zza ramienia Izusi, i
natychmiast chowając się za nie z powrotem.
Cieniutki głosik Zosi i jej wykuknięcie zza pleców siostry rozładowały nieco atmosferę, która zaczynała być już bardzo napięta. Przybysz przechylił się i powolutku, dokładnie obejrzał sobie dziewczynkę; po czym nieśpiesznie omiótł spojrzeniem resztę ciżby. Na koniec uśmiechnął się ledwo dostrzegalnie i skierował wzrok na Antosia.
- Jestem królik – odparł wreszcie. – I nazywam się też tak. Królik – dorzucił od niechcenia w stronę Zosi.
I rzeczywiście – był królikiem. Ale najzupełniej innym niż  Kicuś. Przede wszystkim: był mniej więcej wzrostu dzieci, a nawet - za sprawą uszu - odrobinę wyższy. Po wtóre: przyjechał na rowerze! Tak, tak! Na pięknym trójkołowym rowerze, którego przednie
koło było imponująco ogromne. Rower był liliowy, a koła i koszyk umocowany za siodełkiem - bladoturkusowe. Z koszyka wystawała główka dorodnej kapusty, kilka marchewek i pietruszka. Julka, której przemknęło przez głowę, że warzywa te jeszcze przed chwilą rosły sobie pewnie spokojnie w juleczkowskim ogródku, już-już miała o to zapytać, ale powstrzymała się, nie chcąc ponownie zaogniać sytuacji.
Przybysz tymczasem puszył się i nadymał przed grupką  zafascynowanej dzieciarni. Zdawał sobie sprawę, że prezentuje się okazale i profesjonalnie w motokrosowym turkusowym kombinezonie, i w takichż rękawicach oraz butach. Ale minę miał raczej niewesołą. Jego twarz, okryta króciutkim aksamitnym futerkiem, wyglądała wręcz na zatroskaną, co Julka – niezwykle spostrzegawcza i wrażliwa – dostrzegła natychmiast pod maską jego udawanej pewności siebie. W jakiś przedziwny,
niewytłumaczalny sposób poczuła,  że lubi tego Królika. I to pomimo budzącej podejrzenia zawartości turkusowego koszyka.
- Skąd się tu wziąłeś? – zapytała złotowłosa Serafinka, przeciskając się na czoło gromadki. Podeszła zupełnie blisko do gościa i ciekawie zajrzała do koszyka za siodełkiem.
- Eeee… stamtąd – mruknął niewyraźnie i machnął ręką w jakimś nieokreślonym kierunku. Przechylił się przy tym cały na lewą stronę, usiłując zasłonić Serafince widok na warzywa w koszyku.
- To znaczy : skąd? – postanowiła uściślić Nataszka, która lubiła być dokładnie poinformowana.
- No… stamtąd… - Królik niechętnie wskazał ruchem brody ciężką, dębową donicę, w której rosła dorodna jukka, chluba Babci Marzenki. Donica stała w pobliżu okna, tuż za juleczkowskim ogrodem.  
Turkusowy rowerzysta zerknął ukradkiem na swoją kapustę, po czym przeniósł niepewne spojrzenie na stojącą przed nim czeredkę.
- Chce się kto przejechać? – zapytał niby to niedbale; jednak bystra Julka w lot
pojęła, że tą niespodziewaną propozycją  próbował odwrócić ich uwagę od zawartości koszyka. Teraz już była pewna, że warzywa pochodzą z ogródka za domem. Mimo to, sama nie wiedząc dlaczego, postanowiła nie ujawniać sekretu  Królika.
- Ja mogę spróbować – podeszła zupełnie blisko. Jej czyste niebieskie spojrzenie napotkało jego wzrok. Opuścił głowę, a twarz pod gładkim  futerkiem zarumieniła mu się
gwałtownie.
- Ja! Ja chcę spróbować! – przepchnął się naraz przez gromadkę Jaś. – Mi pozwól!
Ale okazało się, że malec nie sięga nóżkami do pedałów. Wobec tego Królik wyjął warzywa z koszyka i usadowił tam chłopca. W ten sposób objechał posiadłość kilkanaście razy, co dwa okrążenia zmieniając pasażerów, nie mogących  doczekać się swojej kolejki. Starsze zaś dzieci pędziły za nim – to na deskorolkach, to na rowerach dziewczynek – co i rusz przewracając się, i zaśmiewając przy tym  do rozpuku. Słowem: zabawa była najprzedniejsza!
Julka tymczasem podniosła z trawnika kapustę, pietruszkę i marchewki, i
włożyła wszystko do sporej, papierowej torby, przyniesionej z kuchni. Postanowiła oddać warzywa Królikowi. Bardzo chciałaby wiedzieć, dlaczego wykradł je z ich ogrodu bez niczyjej wiedzy i zgody. Czyż nie lepiej – i uczciwiej! – byłoby przyjść do Tatusia i zwyczajnie o nie poprosić? Dziwny ten Królik. Niby bawi się ze wszystkimi, ale co jakiś czas pochmurnieje, a jego okrągłe czarne oczy – Julka znakomicie to zaobserwowała – wpatrują się w stronę jukki z nieopisanym smutkiem. O, teraz też.
- Chodźmy na plac zabaw! – krzyknęła nagle rozbrykana Zosia. Zdyszana i z rozwianym kucykiem biegała wokół swojego żółtego rowerka, na którym Antoś dokonywał właśnie prawdziwie cyrkowych sztuczek.
- Tak!!! Chodźmy! Chodźmy!!! Pokażecie nam! – poparł ją chór rozradowanych głosów.
Tylko Królik skulił się jakoś w sobie i zerknął niepewnie na torbę z warzywami, leżącą obok nóg Julki. Zauważyła to.
- Jeśli chcesz, możesz je zawieźć do domu i wrócić tu do nas - podniosła torbę.
Zagryzając dolną wargę, przyglądał z napięciem jak upycha mu ją w
turkusowym koszyku.
- Dobra. Zaraz będę – powiedział, kiedy skończyła.   
Po czym wychylił się ze swego siodełka i zajrzał w jej lazurowe oczy.
- Dzięki – szepnął i uśmiechnął się: cieplutko i przyjaźnie. Nikt nie przypuszczałby nawet, że ten chwacki zawadiaka potrafi się tak uśmiechać.
A potem odjechał w stronę donicy z jukką; i tylko ciemnowłosa Olusia zauważyła jego zniknięcie:
- Wróci jeszcze? – zapytała zasapana, podbiegając do Julki.
- Powiedział, że tak – odparła Julka i poczuła że bardzo, ale to bardzo chciałaby, żeby rzeczywiście wrócił.
I popędziły do reszty dzieci, które dotarły właśnie do zadaszonej furtki juleczkowskiego placu zabaw.
Ach! Ileż to było śmiechu! Ile babek i fortec z piasku, zjeżdżania ze ślizgawki i wdrapywania się na poręcze huśtawek! Jaś o mało nie spadł z konia na biegunach, tak szybko na nim galopował. A Majeczka z Karolcią prawie uleciały w powietrze, huśtając się aż pod niebo. Kicuś nieustannie plątał się pod nogami dzieci, a  Szaruś z Jantarem przez cały czas
usiłowali ślizgać się razem z Antosiem. Ogródek jordanowski tętnił radosnym życiem jak nigdy dotąd; aż Tatuś i Ciocie, zwabieni odgłosami zabawy, zbiegli na taras, by popatrzeć na baraszkującą dziatwę. A potem…
Ale o tym co było potem; czy Królik wrócił i dokąd – bez wiedzy dorosłych!– udały się dzieci, opowiem następnym razem.
Obiecuję.

sobota, 13 września 2014

31. WANILIOWE BABECZKI CIOCI ANI






N A T A S Z K A



Po obiedzie i po tym, jak maleńka Wiktoria po raz kolejny została
przewinięta, nakarmiona i ułożona do snu w kołysce, Ciocia Ania okryła swoją śliczną sukienkę fartuszkiem Mamusi, po czym zamknęła się z dziewczynkami w kuchni , gdzie z wielkim zapałem przystąpiły do pieczenia babeczek waniliowych. Precyzyjnym ruchom Cioci - oraz
wypiekom na policzkach jej pomocnic - towarzyszyły wesołe przekomarzanki i wybuchy śmiechu, które jednak co i rusz wzajemnie uciszano. Tatuś tymczasem najpierw poprasował - pod czujnym okiem Mamusi - śpioszki i kaftaniki Wiktorii,
a potem zajął się pieleniem ogródka za domem (a czas był po temu najwyższy!). Szaruś i Jantar
pobiegli tam za nim i zdrowo dokazywali na obrzeżonych muszelkami ścieżkach. Kicuś natomiast, który jak zwykle nie odstępował swojej ukochanej Julki, kręcił się pod nogami Cioci i dziewczynek, ale ponieważ wszyscy zdążyli się już do tego przyzwyczaić, nikomu to nie przeszkadzało.



Aż tu nagle – właśnie w chwili, kiedy ostatni krzaczek rdestu został
usunięty z grządki z marchewkami, a w kuchni Nataszka polukrowała ulubionym różowym lukrem ostatnią babeczkę – u drzwi wejściowych rozległy się jakieś głosy i chichociki, a wreszcie – głośne pukanie. Izusia pobiegła otworzyć. Ojej!!! To Ciocia Zosia, siostra Mamusi, z Majką, Karolcią i Jasiem! Ciocia była niezwykle podobna
do Mamusi, tylko włosy w nieco innym odcieniu nosiła rozpuszczone. Jej synek i obie córeczki były mniej więcej w wieku juleczkowskich dziewczynek; a ponieważ dzieci od dość dawna się nie
widziały, to piskom, uściskom i okrzykom nie było końca. Ciocia przywiozła upominki dla Wiktorii i Mamusi, a także cztery czekolady dla siostrzenic. Ogromne czekolady! Z kuchni nadbiegła Ciocia Ania, która właśnie skończyła
sprzątać po pieczeniu, zatem uściski oraz popiskiwania zaczęły się od nowa.
W tym momencie raz jeszcze  zapukano do drzwi  i – w progu stanęła Ciocia Wiesia ze swoimi bliźniaczkami: Olusią i Serafinką. Dziewczynki były właściwie identyczne, tyle że Olusia miała długie, ciemne włosy swojej Mamy, a Serafinka – jasny, kędzierzawy kucyk na czubku głowy. I znowu nastąpiła seria radosnych powitań, na co z
ogrodu wyłonił się Tatuś z bukietem kwiatów i umazanymi ziemią rękami. I w asyście rozbrykanych szczeniaczków, oczywiście. Ach! Jakiż radosny rozgardiasz zapanował w obszernym holu Juleczkowa! Ileż wzajemnego przyglądania się sobie, zaciekawionych pytań, serdecznych przytulań, całusków, roześmianych odpowiedzi. Oczywiście – w chwili tak szczęśliwej nie mogło zabraknąć Cioci Joli i Antosia, toteż nikogo w zasadzie nie zdziwiło jeszcze jedno
pukanie do drzwi i widok kolejnych Gości. Ciocia Jola, która była siostrą Tatusia, również przyniosła (podobnie, zresztą, jak Ciocia Wiesia) podarunki dla Mamusi i Wiktorii, oraz – czekolady dla dziewczynek. Całe szczęście, że było już   p o   obiedzie.
Ufff… Jak dobrze, że Ciocia Ania wymyśliła – i upiekła! – te babeczki. W przeciwnym razie nie byłoby bowiem czym poczęstować tylu przemiłych gości. A tak można było bez obawy
zaprosić wszystkich do stołu. Ale najpierw… Najpierw uczyniono coś, co
czyniło się – i nadal czyni – od zarania dziejów, za każdym razem, kiedy na świat przychodzi nowe życie. W pierwszym rzędzie zatem wszyscy kolejno udali się do łazienki by umyć ręce; a potem cichutko, na paluszkach,
wjechali na poddasze oglądać i podziwiać niemowlę.
Ach, jakie maleńkie ma raczki. I jakie usteczka słodkie! Wykapana Mamusia. I te policzki śliczniuchne! Ale brwi ma tatusiowe! I włoski; włoski też ma po Tatusiu, bo – jak się spojrzy pod światło – to widać już ciemnawy meszek. Ach! Jak to sobie śpi rozkosznie! O, i uśmiecha się przez sen, kruszyneczka bezbronna.

I tak dalej, i tym podobne – przez długi, kochający kwadrans. A każdy
szepnął coś miłego; każdy coś wyjątkowego zauważył. Rodzina i Przyjaciele, skupieni wokół kołyski, wyglądali jak gdyby zaklinali bezpieczną przyszłość maleństwa,
i przywoływali doń dobry, szczęśliwy Los.
Tatuś, stojący z boku, spoglądał na wszystkich radosnymi, pełnymi dumy oczami; a Mamusia, bledziutka jeszcze, ale bardzo wdzięczna, z trudem powstrzymywała łzy wzruszenia.

A potem Ciocie przewinęły Wiktorię i podały Mamusi do nakarmienia; a Tatuś zjechał do kuchni, by nastawić wodę na herbatę i kawę.

Podwieczorek był prawdziwie królewski! Babeczki Cioci Ani okazały się rewelacyjne; a kiedy jeszcze dziewczynki pochwaliły się, że piekły je razem z Ciocią – zniknęły w ciągu kilku chwil i nie
pozostał po nich nawet okruszek. Tylko Nataszka, kiedy nikt nie patrzył, wsunęła jedną do kieszonki, a potem niepostrzeżenie przełożyła ją do stojącego na kominku alabastrowego koszyczka. Była bowiem pewna, że w drzwiach tarasu – na którym dzieci zajadały owe waniliowe smakołyki – mignęła szpiczasta czerwona czapeczka i fioletowy kubraczek Skrzata Franciszka.
Podczas gdy dzieci biesiadowały pod zabawnym, koronkowym parasolem, dorośli – rozkoszując się babeczkami i czekoladą, którą dziewczynki uczciwie się ze wszystkimi podzieliły – towarzyszyli Mamusi na poddaszu. 
Musieli, co prawda, mieć się na baczności i pod żadnym pozorem   n i e   h a ł a s o w a ć , nie przeszkadzało im to jednak śmiać się i rozmawiać ściszonymi głosami; i w ogóle – bawić się przednio.

A potem Tatuś oprowadził po posiadłości Ciocię Zosię i Ciocię Wiesię,
które były tu po raz pierwszy. Ciocia Ania zaś z Ciocią Jolą postanowiły sprzątnąć i pomyć naczynia po słodkiej uczcie. A także podszykować coś pożywnego na kolację, która zapowiadała się równie gwarnie i wesoło.
Dziewczynki tymczasem poznosiły na dół swoje kaski, deski, rowerki, piłki i rakietki, a także śliczny wózeczek z misiem; i cała dziesięcioosobowa czeredka bawiła się na trawniku przed domem. A wraz z nimi bawił się Kicuś i obydwa pieski, rozochocone co niemiara taką niespotykaną ilością nóg do obskakiwania.

Później zaś…

Ale o tym, co wydarzyło się później i kto jeszcze zjawił się tego dnia w Juleczkowie; a także kto w nim został na noc i co z tego wszystkiego wynikło – opowiem następnym razem.

Obiecuję.


wtorek, 9 września 2014

30. PAN DOMU.









Wczesnym rankiem całe Juleczkowo postawione zostało na nogi

przenikliwym wrzaskiem niemowlęcym.  Dziewczynki, oszołomione i nie bardzo jeszcze przytomne, powyskakiwały spod swoich ciepłych kołder i wpatrzyły się w Tatusia, który biegał po całym poddaszu z rozkrzyczaną Wiktorią w ramionach. Mamusia, w najwyższym stopniu zaniepokojona, zachodziła w głowę  c o  też może dolegać jej maleństwu, które – dopiero co przewinięte i nakarmione –
zanosiło się teraz od płaczu i co chwilę podkurczało nóżki.
Oj! Ojojoj!!! Aż świdrowało w uszach !!! Kto by pomyślał, że w takiej małej kruszynie kryje się tyle decybeli!
Nic dziwnego, że hałas przywabił zza ściany Babcię Marzenkę, która – zaspana jeszcze i z potarganymi włosami – zajrzała ostrożnie do swego salonu, a, widząc co się dzieje, natychmiast pośpieszyła z pomocą:
- Ależ ona ma kolkę! – zawołała, zaglądając do juleczkowskiej sypialni. –Trzeba szybciutko rozmasować jej brzuszek! I podać herbatkę koperkową – i Babcia pobiegła do swojej kuchni nastawić wodę w czajniku.
Ufff… To nie był łatwy poranek. I – jak się okazało – stanowił on zaledwie wstęp do pełnego wrażeń dnia. Przedziwnego dnia, najzupełniej odmiennego od wszystkich, jakie dotąd laleczki spędziły w Juleczkowie.
Po pierwsze: Tatuś ani na chwilę nie usiadł do pisania swojej książki w czerwonym pokoju. Nie poszedł też, jak zwykł to robić, do pracy. Zamiast tego zjechał do kuchni i długo mozolił się tam  nad przygotowaniem wczesnego śniadania. A potem – zaledwie przy pomocy dziewczynek uporał się ze sprzątnięciem po owym śniadaniu – a już znowu trzeba było przewijać i karmić Wiktorię, nastawiać pranie, prasować maleńkie kaftaniki, gotować bawarkę dla Mamusi, i – zacząć myśleć o obiedzie. Ufff… Mina Tatusia wyraźnie świadczyła o tym, że mężczyźni – obojętnie : lalki, ludzie, Elfy czy Syreny – że mężczyźni znacznie lepiej
radzą sobie  z   b u d o w a n i e m   domów, niż z codziennym w nich gospodarowaniem.
Dziewczynki tymczasem przyglądały się z upodobaniem  jak Mamusia karmi ich maleńką siostrzyczkę. Naraz -  gdzieś na parterze rozległ się przeraźliwy huk i brzęk tłuczonego szkła. W pierwszej chwili zamarły, po czym natychmiast – zaciekawione i odrobinę przestraszone – popędziły wszystkie cztery do kuchni. Tutaj ich oczom ukazał się opłakany widok. Na lśniącej, białej posadzce leżał stos szklanek, a raczej to, co z nich teraz zostało. Obok, przewrócony dnem do góry i też nadpęknięty spoczywał piękny czerwony kosz, w którym Mamusia przechowywała owe szklanki. A pośród całego tego kataklizmu stał skamieniały Tatuś z
osłupiałą twarzą i bezradnie opuszczonymi rękami.
- Dobrze, że Mamusia tego nie widzi – szepnęła zatrwożona Izusia.
- Ale dowie się przecież – jęknął rozpaczliwie Tatuś. – Taki pech, taki okropny pech. Sam nie wiem jak mi się to wyślizgnęło z ręki. Szukałem tylko majeranku…
- W koszu ze szklankami??? – Julka jeszcze szerzej otworzyła oczy.
Na dźwięk niebotycznego zdumienia w jej głosie Tatuś otrząsnął się
wreszcie z bezruchu.
- Nie wchodźcie tu! – krzyknął do córeczek. – Jeszcze mi się która skaleczy
!
- No przecież trzeba to posprzątać – Nataszka, która nie znosiła bałaganu, zdecydowała się przestąpić próg kuchni.
- Ani mi się waż! – zdenerwował się jeszcze bardziej Tatuś. – Sam to zrobię!. Uciekajcie!
- Tylko… – dorzucił prosząco, kiedy wycofały się już do holu – tylko nie mówcie na razie nic Mamusi. Może uda mi się jakoś odkupić te szklanki…
Obiecały, że nie powiedzą.
Ale Mamusia też przecież słyszała ów huk i rumor, i na pewno zapyta co się stało. Postanowiły zatem nie wracać na razie na poddasze. Zresztą pralka skończyła akurat pranie i należało porozwieszać przed domem śpioszki i kaftaniki Wikuszki. Znakomicie! Można było chwilowo uniknąć niewygodnych pytań i zabronionych odpowiedzi.  Zaledwie Julka wypakowała z pralki stos niemowlęcych ubranek, a na dole rozległo się głośne pukanie i w drzwiach Juleczkowa pojawiła się… Ciocia Ania w pięknym,  czerwonym kapeluszu, spod którego wyzierało błyszczące  spojrzenie i nowa, twarzowa fryzurka.
- Ojej! - zawołała na widok Tatusia, uprzątającego stos szklanych
okruchów. – Widzę, że przybywam w samą porę.
Istotnie. Czas na tę zbawienną odsiecz był już doprawdy najwyższy.   Zwłaszcza, że  Ciocia przyniosła ze sobą nie tylko uśmiech, krzepiącą  pomoc i radosny optymizm, ale i całkiem wymierny gościniec w postaci ogromnego kosza, wypełnionego 



                                               
obiadowymi smakowitościami. A także śliczną papierową torebeczkę w aniołki, z drobiazgami dla Mamusi i Wiktorii.
I oto – w ciągu niespełna godzinki – powrócił do Juleczkowa zwykły ład i porządek. Oraz spokój i poczucie miłego bezpieczeństwa. Pępuszek Wiktorii został opatrzony, kuchnia uprzątnięta, Kicuś i pieski nakarmione do syta. Mamusia dobrzała sobie w pogodnym zaciszu poddasza, jej najmłodsza pociecha spała słodko w kołysce, a starsze – odprężone już i znowu radosne – krzątały się wraz z Ciocią wokół obiadu.  Tatuś tymczasem wymknął się ukradkiem z domu, z niezłomnym zamiarem odkupienia szklanek – identycznych jak te, które tak nieopatrznie potłukł.
- Ciekawe, czy mu się uda – niepokoiła się Zosia.
- I czy zdąży wrócić na obiad – zamartwiała  się pedantyczna Nataszka.
Ale Ciocia Ania uspokoiła je, że sklep z artykułami gospodarstwa
domowego znajduje się tuż za rogiem, i że szklanek w nim nie brakuje.
I rzeczywiście - zanim jeszcze Wiktoria obudziła się na następne karmienie, Tatuś wrócił do domu. W jednej ręce trzymał karton ze szklankami, a w drugiej... och!... wytworną kremową doniczkę, w której rozkwitał właśnie bukiet najpiękniejszych tulipanów. Szklanki zostały umyte i ustawione na suszarce, a z kwiatami Tatuś wjechał na poddasze i z ogromną czułością wręczył je Mamusi. Jakże się uradowała! Wtuliła twarz w chłodne liliowe płatki i spoglądała na Tatusia uśmiechniętymi, szczęśliwymi oczami. I wszystkim zrobiło się bardzo bardzo przyjemnie.  A potem dzieci nakryły dla siebie w jadalni; a dorośli zasiedli do obiadu na poddaszu, przy białym stoliku dziewczynek, żeby Mamusi, która nie mogła jeszcze poruszać się po domu, nie było smutno jeść samej. I wszyscy byli w doskonałych
humorach; najbardziej zaś promieniał radością Tatuś, któremu udało się sprawić, że nastrój w domu zapanował prawdziwie świąteczny.
Obiad był wyśmienity, a sprzątanie  po nim, pod czujnym i wprawnym okiem Cioci, przebiegało prężnie i bez usterek.
Po obiedzie zaś…
Ale o tym co wydarzyło się po obiedzie i skąd wziął się w Juleczkowie gwarny i wesoły tłum Gości – opowiem następnym razem.
Obiecuję.