Wycie wichru
i odgłosy ulewy nasilały się z kwadransa na kwadrans, nikt w
salonie nie usłyszał
więc telefonu, który rozdzwonił się w holu na dole. Na szczęście Babcia – która
szyła na maszynie w jadalni – była blisko, i to ona podniosła słuchawkę.
- Tak, tak,
są u nas – odpowiedziała komuś uspokajająco. – Bawią się w najlepsze i nawet
nie wiedzą co się wyrabia za oknami.
Okazało się,
że to Mama Królika i Trusi martwiła się o swoje dzieci. W trakcie miłej pogawędki panie ustaliły, że teraz
owszem, niech się jeszcze pobawią, ale zaraz po kolacji (czyli za jakieś dwie
godzinki) Tatuś Julki odwiezie je do domu – niezależnie od pogody. Trusia wszak
musi zażyć wieczorną porcję leków.
W salonie
tymczasem śmiechom i przepychankom nie było końca. Choć
chwilami zapadała cisza
i skupiano uwagę na opowieściach Tatusia lub Dziadka. Gra w podróże polegała
bowiem na tym, że najpierw rzucano
kostką. Potem ten kto miał najwięcej punktów zamykał oczy i celował palcem w
rozłożoną na ławie mapę, albo – w taki sam sposób – trafiał w jakiś punkt na
globusie, zakręconym przez innego uczestnika. I wtedy Dziadek albo Tatuś
opowiadali o wybranym miejscu: o
tradycjach i obyczajach żyjących tam ludzi, o
ich osiągnięciach, przygodach i marzeniach. O roślinach i zwierzętach, które
tam mieszkały. O baśniach i legendach. O bohaterach. Jednym słowem – o wszystkim.
Dzieci, poprzytulane do siebie, słuchały z otwartymi buziami, nie roniąc ani
słóweczka. Dzisiaj było o Australii. Trusia
trafiła w nią wreszcie, za trzecim
zakręceniem globusa. Przedtem dwa razy wycelowała w ocean (w normalnych
warunkach utraciłaby kolejkę, ale – jako że dziś grała po raz pierwszy – dano
jej fory). I teraz oto wszyscy z zapartym tchem słuchali opowieści Dziadka o małym aborygeńskim
chłopcu, który zaginął w buszu i został
przygarnięty przez kangurzą mamę. Wszyscy oprócz
Nataszki, która – widząc wychylającą się zza kominka niewielką postać – przemknęła tam niepostrzeżenie i wsunęła jej
w rękę pulchny pączek. Jakże uradował
się Skrzat Franciszek, on to bowiem był, oczywiście! A potem wspiął się na
palce i długo szeptał coś Nataszce do
ucha.
Kiedy
Dziadek skończył opowiadać o Australii, dzieci znowu chciały rzucać kostką. Ale
wtedy Nataszka oznajmiła stanowczo, że czas już posprzątać ten geograficzny
bałagan i zająć się poważniejszymi sprawami.
- Sekretnymi
– dodała z naciskiem, patrząc Tatusiowi w oczy.
Zrozumiał. Mrugnął
na Dziadka i powiedział, że powinni sprawdzić, czy Mamusia nie boi się burzy.
- Zostaniecie
tutaj, czy chcecie zjechać na dół? –
zapytał jeszcze dzieci, kierując się do
windy.
Nataszka
odpowiedziała natychmiast, że chcą zjechać do jadalni.
- Ale tam,
zdaje się, Babcia coś szyje …
- Już nie! –
wesoły głos Babci dobiegł z dołu, od strony kuchni. – Jadalnia jest wolna!
Wobec tego Tatuś
przeniósł Trusię na jej fotelik i zwiózł na parter, po czym jak najwygodniej
ustawił u szczytu ogromnego stołu. Zosia nie odstępowała ich ani na krok,
reszta natomiast dzieci zajęła się uprzątnięciem salonu.
I oto po
kilku chwilach Dziadek czytał gazetę na
poddaszu, Tatuś, przytulony do Mamusi,
przyglądał się śpiącej słodko Wiktorii; Babcia przygotowywała w kuchni
smakowitą kolację, a dzieci rozlokowały się w jadalni. Zaintrygowane, czekały
na Nataszkę, która powiedziała, że zaraz coś przyniesie i – zniknęła w
czerwonym pokoju. A gdy wróciła, postawiła na stole prostokątny
wiklinowy
koszyczek, w którym znajdowały się mazaki, kredki, bloki, brokatowe wycinanki, klika
tatusiowych kartek od maszyny, klej i – na samym wierzchu – najprawdziwsze nożyczki!
- Co
będziemy robić? – zapytały chórkiem, jak to im się często zdarzało, Zosia z Izusią.
A wtedy
Nataszka przesunęła się lekko w bok i uroczyście wskazała ręką na stojącego za
nią Skrzata Franciszka.
- Ojej!
Ojej!!! – rozległy się powitalne piski, ale Skrzat uciszył je stanowczym
gestem.
- Chcecie,
żeby przyszli tu dorośli???
Nie, nie
chcieli. Skrzat wyjaśnił im przecież tamtej pamiętnej nocy, że konieczna jest TAJEMNICA.
Witali go więc cichutko, szczerze uradowani; a Królik to nawet wycałował obydwa
skrzacie policzki. Po czym odsunął się gwałtownie, zawstydzony i zły na
siebie.
Ale Franciszek, który zdawał się wszystko wiedzieć i rozumieć, poklepał go przyjaźnie
po ręce. A potem podszedł do Trusi, wspiął się po szprychach koła na jej kolana
i z bliska zajrzał w bledziuchną twarzyczkę.
- I jak? –
zapytał serdecznie. – Szczęśliwa?
- O tak –
rozpromieniła się dziewczyneczka. – Już nie muszę tak ciągle leżeć w łóżku.
Mogłam wrócić na wózek i nawet
wyszłam wreszcie z domu…
- … z
pierwszą prawdziwą wizytą – dopowiedział Skrzat niezwykle ciepłym głosem. –
Zobaczysz, będą następne.
- Z dnia na dzień zacznie teraz nabierać sił –
szepnął po chwili do jej brata, który ochłonął już i podszedł do nich. – Kto wie…
może… któregoś
dnia…
- … któregoś
dnia co? – w oczach Królika błysnęła
nagła nadzieja.
- Zobaczysz.
Dbaj o nią! – to mówiąc, Franciszek wskoczył na stół, wprost miedzy bloki i
kredki.
- Czy wiecie
– zawołał szeptem, biorąc się pod boki i robiąc ważną minę – czy wiecie jaki jest jutro dzień?
Nie
wiedzieli. Z dezaprobatą pokiwał więc głową, gładząc się przy tym po
brodzie –
zupełnie tak, jak zwykł to czynić Tatuś.
- Dzień
Matki! – oznajmił wreszcie z triumfem. – No? Chyba nie trzeba wam podpowiadać,
co macie teraz robić???
Nie, tego im
podpowiadać nie musiał! Zresztą – i tak znikł zaraz, i nie pojawił się już tego
dnia ani razu.
Oni
tymczasem zabrali się za robienie najpiękniejszych w świecie laurek. A ponieważ
nikt z zebranych nie potrafił jeszcze pisać, laurki uświetniono kwiatkami,
motylami i serduszkami wyciętymi z brokatowych kartek, bądź też narysowanymi
(koślawo dość) bezpośrednio na kolorowych tekturkach. Ach! Ileż było przy tym
ambarasu! Ile starań, klejenia, wysuwania języczków. A przy tym: chichocików,
podgladań, zaczynań od nowa. Jeden Królik nie brał
udziału w tej radosnej twórczości.
Siedział z boku, brwi miał zsunięte i tylko zerkał co jakiś czas ukradkiem na
swoją siostrzyczkę. (Robiła dla ich Mamy śliczną zieloną laurkę z ogromnym
motylem i z kolorowymi marchewkami wewnątrz). Siedział, zerkał i – myślał. Otóż
Trusia nigdy jeszcze, odkąd przyszła na świat, nigdy jeszcze nie stanęła na
swoich małych nóżkach. Czy to możliwe więc, żeby… żeby… kiedyś tam… zaczęła –
chodzić???
Nikt poza
Julką nie zauważył milczenia Królika. Jedna Babcia, która zaglądała co jakiś czas
do dzieci, też widziała, że nie bierze on udziału w zabawie, ale i ona
postanowiła nie wyrywać go z zamyślenia.
Wreszcie, kiedy kolacja była już gotowa, Babcia
poprosiła wnuczki, by posprzątały ze stołu i nakryły go do posiłku. Ach, jakież
wspaniałości wniesiono na półmiskach! Na przykład jajka w majonezie, za którymi
dziewczynki przepadały. A na deser – galaretkę pomarańczową przystrojoną
owocami. Z uwagi zaś na gości Babcia podała ogromny półmisek, pełen świeżutkich
warzyw. Pyszności! (Drugi taki półmisek, choć odrobinę mniejszy, powędrował na
poddasze). Nie zwlekając, zabrano się do jedzenia. Tymczasem na dworze uspokoiło
się
nieco, i po kolacji – zgodnie z umową – Królik i mała Trusia zostali
odwiezieni do swego domu pod jukką.
Nazajutrz
zaś…
Ale o tym,
jaka to cudowna niespodzianka spotkała dziewczynki nazajutrz - w ten piękny, świąteczny
dzień majowy – opowiem następnym razem.
Obiecuję!