Podczas gdy
Babcia gotowała ulubioną zupę Nataszki (pomidorową z
mnóstwem warzyw i
kluseczek), wyczarowując jednocześnie w blenderze mus marchewkowy dla Trusi;
ciasto na pączki rosło sobie coraz wyżej pod czyściutką, lnianą ściereczką. I
oto – jak tylko blaty zostały uprzątnięte, a salaterka schowana w lodówce – już
można było wykrawać i nadziewać pączki, i wkładać je ostrożnie do rondla z
gorącym tłuszczem.
Po chwili
smakowity zapach rozniósł się po całym Juleczkowie, zwabiając do kuchni kotka i
szczeniaczki, i nawet zaciekawionego Kicusia. Na szczęście zwierzątka, na widok
pracowitego pośpiechu Babci, zatrzymały się w progu, wodząc tylko za nią roziskrzonymi ślepkami i
węsząc z lubością.
A kiedy
ostatnia partia pączków została ostudzona, polukrowana i ułożona na paterze, od
strony furtki dały się słyszeć śmiechy i nawoływania – to obładowana zakupami
rodzinka wracała ze sklepu. Torby, kosze i koszyki uginały
się pod ciężarem
najrozmaitszych produktów, a cała szóstka wyglądała na bardzo zadowoloną. Poznosili
pakunki do holu i oświadczyli, że – zanim porozkładają to wszystko do szafek i
na półki – to po prostu muszą
napić się pepsi, inaczej natychmiast pomdleją. Po czym wydobyli
z
julczynego kosza butelki z colą, a Tatuś przyniósł otwieracz. Ale Babcia stanowczo odebrała wszystkim
słodki napój:
- No
przecież nie zjecie mi po tym obiadu. A zaraz nalewam zupę, i drugie też już
dochodzi.
I postawiła
na szafce wodę sodową, a także ogromny dzban kompotu z
mirabelek, w którym dla orzeźwienia pływało kilka plasterków cytryny.
Zgrzani
cykliści ruszyli po szklanki, a Babcia tymczasem (pobieżnie, jako że zupa
stygła) przejrzała zakupy. Czego tam nie było! Mąka, mleko, cukier, kawa i
herbata, kasze i mnóstwo napoi. Puszki i torby z karmą dla czworonogów.
Kosmetyki i środki czystości. Ogromne pudło pieluch dla Wiktorii, a także
komplet butelek
niemowlęcych i kilka par maciupeńkich śpioszków. Bloki, kredki
i ołówki; długopisy i plik ślicznych
kopert. I cała ryza papieru do maszyny dla Tatusia. Sery, wędliny, kilka
tuzinów jajek. Owoce i warzywa. A także
– niewielki pakuneczek, owinięty w błyszczący papier.
-A co tutaj
macie? – zaciekawiła się Babcia.
- To dla
Trusi! – pisnęła Zosia. – Uprosiłyśmy Tatusia i kupił nam dla niej! Na pewno
się ucieszy!
W pakuneczku
był mały pluszowy króliczek w różowym koszyczku. Prześliczny. Dziewczynki
pośpieszyły umyć rączki i pokazać Mamus pluszaczka. Bardzo jej się
spodobał.
A potem
zjedzono obiad, poodkładano na miejsca wszystkie zakupy, odstawiono pojazdy do
garażu. Nataszka starannie ułożyła na półce kaski i koszyki, Julka z Izusią
zagrabiły trawnik przed domem. Zosia w tym czasie asystowała Mamusi przy
przewijaniu i karmieniu maleństwa. (Nigdy dotąd nie było w domu nikogo
młodszego od niej, toteż teraz owo bycie starszą siostrą nieustannie napawało
Zosię
najprawdziwszą radością i dumą).
Wszystkie
dzieci były pracowicie zajęte, a mimo to czas oczekiwania na podwieczorek
dłużył im się tego dnia okropnie. A tu jeszcze niebo zasnuło się ciężkimi,
ciemnymi chmurami, i dziewczynki zaczęły obawiać się, że wizyta Trusi może nie dojść do skutku. A tak
bardzo się na nią cieszyły!
taras, by zerknąć niecierpliwie w stronę jukki – usłyszano skrzypnięcie furtki i cichy turkot na podjeździe. Wszyscy (poza Mamusią i Wiktorią, oczywiście) w jednej chwili wylegli przed dom. W poprzek trawnika
nadchodził właśnie Królik, pchający przed sobą niewielki fotel na kółkach. Na fotelu zaś siedziała drobniutka, nieśmiała dziewczyneczka i uśmiechała się niepewnie. Miała miłą, choć bledziuchną buzię, ogromne niebieskozielone oczy i rozkoszne, królicze uszka: mięciutkie i różowe. Futerko też miała różowe, i warkoczyk,
zapleciony na czubku głowy, również. Cała była różowa i delikatna jak wiśniowy kwiatek. Julka poczuła z miejsca, że bardzo, ale to bardzo ją lubi, a Zosia rozczuliła się głośno:
Dziadkowi na
widok gościa boleśnie ścisnęło się serce a i Tatuś zauważył, że policzki Trusi
są przejmująco wymizerowane. Babcia natomiast, nie zwlekając, ucałowała małą
serdecznie, przyjęła od jej brata piękny bukiet bzu, po czym zaprosiła
wszystkich do salonu na
windzie, toteż już po chwili cała gromadka znalazła się na piętrze, a Babcia, pośród głośnego aplauzu, wniosła paterę z pączkami. Oraz mus marchewkowy dla honorowego gościa. Dziadek dostarczył tacę z napojami, po czym dorośli zdecydowali, że zjedzą podwieczorek u Mamusi na górze. Tylko Tatuś zawrócił jeszcze od progu i zapytał Trusi:
- A może
wolałabyś przesiąść się do dziewczynek na sofę?
A ponieważ
zgodziła się nieśmiało, pochylił się i ostrożnie wziął ją na ręce. (Ojej. Jaka
leciutka była! Niemal jak Wiktoria.)
- Tutaj!
Tutaj! – zawołała Zosia, przesuwając się gwałtownie. – Posadź ją obok mnie,
Tatusiu!
A potem,
zanim wszyscy zdążyli się rozlokować, Julka zjechała do holu i przywiozła
różową torbę z
prezentami.
- To dla
ciebie – powiedziała, kładąc ją Trusi na
kolanach. – Od nas wszystkich. Na powitanie.
Królik aż się
zachłysnął z nagłego wrażenia, po czym – rozanielony jak jeszcze nigdy dotąd – wpatrzył
się w dziewczynki z najgłębszym uwielbieniem.
Tymczasem
Trusia najpierw z niedowierzaniem przyglądała się torbie, następnie dotknęła jej ostrożnie paluszkiem i
przeniosła wzrok na Julkę. I uśmiechnęła się – tak promiennie, że aż oczy jej
rozbłysły, a na chudziutkiej buzi pojawił się nikły rumieniec.
- Ojej! –
pisnęła zupełnie jak Zosia. – Naprawdę?
Naprawdę dla mnie?
Cztery
dziewczęce głowy przytaknęły zamaszyście.
- Widzisz? –
powiedział z triumfem Królik. – Mówiłem ci, że one takie są.
Ale
natychmiast przygryzł wargi i zaczerwienił się pod swoim króciutkim futerkiem.
Jego
siostrzyczka tymczasem z zachwytem oglądała prezenty.
- Ojej, a ja
tak lubię rysować – szepnęła, wyjmując z różowej torby blok i kredki. A na
widok pluszowego króliczka najpierw zaniemówiła, a potem z całej siły
przytuliła go do siebie.
I w tej
właśnie chwili za oknami zerwała się wichura; pociemniało też gwałtownie, o
szyby zadzwonił grad, a gdzieś w oddali rozległ się głuchy łoskot gromu.
- Ja się
boję – płaczliwie poskarżyła się Zosia, a Trusia zawtórowała jej cichutko.
Potem kurczowo chwyciły się za rączki i wygięły buzie w podkówki. Ale zanim
popłynęły pierwsze łezki, do salonu raźno wkroczył Tatuś i – wszelki strach znikł
jak ręką odjął. Zrobiło się jasno,
ponieważ zapalono światło, a Tatuś przecisnął się na sofę: Zosię posadził sobie
na jednym kolanie, Trusię na drugim i zaproponował zebranym grę w podróże.
- Na dwór i
tak nie możecie przecież wyjść, a siedzieć tu i nudzić się, albo bać, to bez
sensu. Niech Izusia z Królikiem zjadą po globus i mapy, a wy – zwrócił się do
starszych córeczek – uprzątnijcie ze stołu. I poproście tu Dziadka! – zawołał
jeszcze za nimi. Sam natomiast z powodzeniem rozśmieszał Trusię i Zosię, tak,
że zupełnie zapomniały o grzmotach i błyskawicach.
I oto – mimo iż z nieba lały się strumienie
wody, a wicher łamał gałęzie i zrywał dachy domostw – w Juleczkowie było jasno,
ciepło i bezpiecznie. W sypialni Mamusia tuliła Wiktorię i nuciła jej słodko
wprost do uszka, by zagłuszyć odgłosy gromów. Babcia natomiast szyła w czerwonym pokoju
fartuszki na maszynie. A w salonie rozłożono globus i mapy i szykowano się do
gry w podróże.
O tym jednak
na czym polega ta gra, a także o tym kto i dlaczego przyglądał jej się ze swego
kącika za kominkiem – opowiem następnym razem.
Obiecuję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz