Obiad był
znakomity. I bardzo–bardzo odświętny. Albowiem w jakiś czas
po śniadaniu –
zaraz po tym, jak do Juleczkowa przybłąkał się kotek, a Królik (który usłyszał
i
zobaczył go pierwszy) musiał iść do domu – zadzwoniono do Tatusia z
Wydawnictwa i oznajmiono mu, że właśnie przyjęto do druku jego książkę. Tamtą pierwszą, którą napisał dawno temu, kiedy
Zosia przyszła na świat i mieszkali sobie przytulnie w szufladzie wiejskiego
biurka.
Długą chwilę
po zakończeniu rozmowy Tatuś trwał nieruchomo, z milczącą komórką przy uchu;
tylko jego usta pośród czarnego zarostu drżały nieopanowanie, a okulary
zasnuwały się mgiełką. Wreszcie:
- Hura! –
krzyknął, ale wypadło to dość słabo.
Odchrząknął
zatem, odłożył telefon, nabrał powietrza w płuca i:
- Hurra!!! –
powtórzył. – H U R R R R A A A ! ! !
W kuchni rozległ się brzęk tłuczonego talerza, który wypadł
Cioci Ani z ręki; jednocześnie na poddaszu rozpłakała się wytrącona ze snu
Wiktoria.
(Mamusia też się przestraszyła, a to przecież było bardzo niewskazane). Tatuś
tymczasem, niezrażony skutkami swoich akustycznych wyczynów i rozpromieniony
jak nigdy przedtem, popędził do sypialni, pociągając za sobą Ciocię i
dziewczynki. Tam rzucił się całować ręce Mamusi i wyjmować z kołyski
rozkrzyczaną
córeczkę. Na szczęście Ciocia, roztropna i troskliwa jak zwykle, odebrała
maleństwo rozemocjonowanemu Pisarzowi,
po czym obie z Mamusią zażądały od niego
wyjaśnień w kwestii karygodnych hałasów.
Opowiedział zatem, odrobinę bezładnie, o
telefonie od Pana Wydawcy.
Oho! Oho!!!
T a k i c h wybuchów radości jeszcze w Juleczkowie nie
oglądano! Istny wulkan! A kiedy wszyscy opadli wreszcie z sił i uspokoili się nieco,
Ciocia zdecydowała, że po tak wyjątkowej nowinie obiad też powinien być
wyjątkowy. I –
po raz drugi tego dnia – zawładnęła niepodzielnie kulinarnym
królestwem posiadłości. W efekcie jej pracochłonnych poczynań rodzina najpierw spożyła
soczysty schab, wzbogacony pieczarkami i krewetkami, potem znakomite pory w
delikatnym sosie śmietanowym, a na koniec – o! na koniec ciocia zaserwowała nie
lada gratkę. Czyli: tort! Najprawdziwszy! I w dodatku – tęczowy!!!
Wielokolorowe warstwy ciasta, poprzekładane apetycznie pachnącymi kremami
wzbudziły szczery zachwyt i wywołały zasłużony aplauz.
Wyborny rarytas ustawiono w sypialni, na białym stoliku
dziewczynek i delektowano się nim w milczeniu
(jako że Wiktoria, przewinięta i
nakarmiona, właśnie zasnęła). Nagle Tatuś, który pierwszy spałaszował swoją
porcję, zastygł na moment nad pustym talerzykiem, powiódł spojrzeniem po wszystkich
obecnych, i wymruczał:
- A czy wiecie, z czym to wydanie mojej książki – tu na
moment przymknął z lubością oczy – z czym ono jeszcze się wiąże?
- Z czym? – zaszeptało zgodnym chórem sześć damskich głosów.
- Z honorarium! – odszepnął Tatuś z nietajoną satysfakcją.
- To znaczy: z czym? – postanowiła natychmiast uściślić
Nataszka.
- Z pieniążkami – wyjaśnił Tatuś. – I to nawet dość
znaczącymi.
- Ojej! – zapomniała się Zosia ale natychmiast ściszyła głos
do szeptu – to znaczy, że będziemy mieli za co kupić jedzonko dla kotka. I
jakieś posłanko, i kocyk.
- Owszem – uśmiechnął się Tatuś – i na pewno starczy też na
parę innych rzeczy. Tak sobie myślę – rozejrzał się – tak sobie myślę o zmianie
tapet…
- Jednak przede wszystkim – powiedziała cichutko, ale bardzo
stanowczo
Mamusia – w pierwszej kolejności zapisze się Julkę na pływalnię.
Ciocia Ania gorąco ją poparła, szepcząc że żal byłoby
zmarnować wrodzony talent dziewczynki.
- Fakt – zgodził się Tatuś. – Nie zmarnujemy więc, a będziemy
rozwijać. Zwłaszcza, że teraz to już na pewno będzie nas stać i na wpisowe, i
na sprzęt i na dojazdy.
Julka pokraśniała;
siostrzyczki wyściskały ją gratulacyjnie i czym prędzej
wymusiły na Tatusiu
obietnicę, że też czasem zabierze je na tę pływalnię, by mogły sobie wszystko dokładnie obejrzeć.
A potem pozwolono dzieciom pobawić się przed domem; wybiegły
więc, zabierając ze sobą cały juleczkowski zwierzyniec.
Jantar i Szaruś usiłowały nawiązać z kotkiem nić porozumienia:
trącały go mokrymi noskami, przewracały na trawę i
poszczekiwały przy tym radośnie
i zachęcająco. Zosia natychmiast chciała ratować pupila, ale Izusia przekonała
ją, by nie ingerowała w te harce.
- One się z nim tak zapoznają – tłumaczyła siostrzyczce. –
Zobaczysz, niedługo będą najlepszymi przyjaciółmi.
I miała rację.
Wieczorem bowiem cała czworonożna gromadka żyła już w
najlepszej
komitywie. Nawet Kicuś przekonał się do rudawego malucha, chociaż
początkowo - zazdrosny o względy Julki -
trochę się na niego boczył. Przekonawszy się jednak, że malec kręci się głównie
przy Zosi, wybaczył mu jego kocią słodycz i głośne zachwyty całej Rodziny, i –
postanowił polubić.
- A jak on właściwie będzie miał na imię? – zapytała w
którymś momencie Nataszka, której sumienna natura nie znosiła żadnych
niedopatrzeń.
- Ojej – zafrasowały się wszystkie – rzeczywiście, przecież
musi mieć imię.
- Najlepiej jakieś kocie – podsunęła Zosia.
- To znaczy jakie? – usiłowała sprecyzować Nataszka.
- Może Mruczek? – zapytała Julka. Tak nazywał się kotek z jej
ulubionej bajki.
- On nie wygląda na Mruczka – sprzeciwiła się jednak Zosia
kapryśnie.
- To może Ruduś ? – zaproponowała Izusia.
Ale to imię też nie zyskało aprobaty samozwańczej
właścicielki kotka.
Z kuchni dobiegł właśnie szum puszczanej wody, postanowiono
zatem
poprosić o pomoc Ciocię Anię.
- To bardzo szczególny kotek – powiedziała Ciocia po głębokim
namyśle – i przyniósł waszemu Tatusiowi ogromne szczęście. Literackie szczęście
– podkreśliła.
- To może – wpadła jej w słowo Julka – nazwiemy go jakoś tak…
po literacku?
- Czyli jak? – natychmiast chciała wiedzieć Nataszka.
- Na przykład od nazwiska jakiegoś waszego ulubionego pisarza
– wyjaśniła Ciocia. – Albo poety.
- A jaki jest t w ó j ulubiony poeta, ciociu?
- Norwid - odparła
Ciocia bezzwłocznie i z całą stanowczością. – Nikt lepszy jeszcze się nie
urodził.
- Ojej! – zachwyciła się Zosia – Ślicznie!
A potem zajrzała z bliziutka w zielone ślepka i powiedziała
miłośnie:
- Będziesz się nazywał Norwid, kiciuńku. Nor-wid. Pamiętaj.
I tak też się stało. Maleńki niezdarny przybysz został od tej
chwili Norwidem, choć Tatuś na wieść o tym wysoko uniósł brwi, a Mamusia
zaniepokoiła się, czy imię to nie jest dla kociątka nazbyt dostojne i wielkie.
Nie było. Maluch rósł z nim bowiem zdrowo, psocił co niemiara i wszędzie go
było pełno. Najchętniej jednak przebywał w pobliżu Zosi, którą pokochał z całej
mocy swego ufnego, kociego serduszka.
Nazajutrz zaś wieczorem…
A o tym k t o
zawitał do Juleczkowa następnego wieczoru opowiem następnym razem.
Obiecuję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz