JULECZKOWO

JULECZKOWO
bajarka

niedziela, 10 maja 2015

40. TĘCZOWY TORT.




 
N A T A S Z K A


Obiad był znakomity. I bardzo–bardzo odświętny. Albowiem w jakiś czas
po śniadaniu – zaraz po tym, jak do Juleczkowa przybłąkał się kotek, a Królik (który usłyszał i
zobaczył go pierwszy) musiał iść do domu – zadzwoniono do Tatusia z Wydawnictwa i oznajmiono mu, że właśnie przyjęto do druku jego książkę.  Tamtą pierwszą, którą napisał dawno temu, kiedy Zosia przyszła na świat i mieszkali sobie przytulnie w szufladzie wiejskiego biurka.

Długą chwilę po zakończeniu rozmowy Tatuś trwał nieruchomo, z milczącą komórką przy uchu; tylko jego usta pośród czarnego zarostu drżały nieopanowanie, a okulary zasnuwały się mgiełką. Wreszcie:

- Hura! – krzyknął, ale wypadło to dość słabo. 

Odchrząknął zatem, odłożył telefon, nabrał powietrza w płuca i:

- Hurra!!! – powtórzył. – H U R R R R A A A ! ! !

W kuchni rozległ się brzęk tłuczonego talerza, który wypadł Cioci Ani z ręki; jednocześnie na poddaszu rozpłakała się wytrącona ze snu
Wiktoria. (Mamusia też się przestraszyła, a to przecież było bardzo niewskazane). Tatuś tymczasem, niezrażony skutkami swoich akustycznych wyczynów i rozpromieniony jak nigdy przedtem, popędził do sypialni, pociągając za sobą Ciocię i dziewczynki. Tam rzucił się całować ręce Mamusi i wyjmować z kołyski
rozkrzyczaną córeczkę. Na szczęście Ciocia, roztropna i troskliwa jak zwykle, odebrała maleństwo rozemocjonowanemu  Pisarzowi, po czym  obie z Mamusią zażądały od niego wyjaśnień w kwestii karygodnych hałasów.  Opowiedział zatem, odrobinę bezładnie, o
telefonie od Pana Wydawcy.

Oho! Oho!!!

T a k i c h wybuchów radości jeszcze w Juleczkowie nie oglądano! Istny wulkan! A kiedy wszyscy opadli wreszcie z sił i uspokoili się nieco, Ciocia zdecydowała, że po tak wyjątkowej nowinie obiad też powinien być wyjątkowy. I –
po raz drugi tego dnia – zawładnęła niepodzielnie kulinarnym królestwem posiadłości. W efekcie jej pracochłonnych poczynań rodzina najpierw spożyła soczysty schab, wzbogacony pieczarkami i krewetkami, potem znakomite pory w delikatnym sosie śmietanowym, a na koniec – o! na koniec ciocia zaserwowała nie lada gratkę. Czyli: tort! Najprawdziwszy! I w dodatku – tęczowy!!! Wielokolorowe warstwy ciasta, poprzekładane apetycznie pachnącymi kremami wzbudziły szczery zachwyt i wywołały zasłużony aplauz.

Wyborny rarytas ustawiono w sypialni, na białym stoliku dziewczynek i delektowano się nim w milczeniu
(jako że Wiktoria, przewinięta i nakarmiona, właśnie zasnęła). Nagle Tatuś, który pierwszy spałaszował swoją porcję, zastygł na moment nad pustym talerzykiem, powiódł spojrzeniem po wszystkich obecnych, i wymruczał:
- A czy wiecie, z czym to wydanie mojej książki – tu na moment przymknął z lubością oczy – z czym ono jeszcze się wiąże?

- Z czym? – zaszeptało zgodnym chórem sześć damskich głosów.

- Z honorarium! – odszepnął Tatuś z nietajoną satysfakcją.

- To znaczy: z czym? – postanowiła natychmiast uściślić Nataszka.

- Z pieniążkami – wyjaśnił Tatuś. – I to nawet dość
znaczącymi.
- Ojej! – zapomniała się Zosia ale natychmiast ściszyła głos do szeptu – to znaczy, że będziemy mieli za co kupić jedzonko dla kotka. I jakieś posłanko, i kocyk.

- Owszem – uśmiechnął się Tatuś – i na pewno starczy też na parę innych rzeczy. Tak sobie myślę – rozejrzał się – tak sobie myślę o zmianie tapet…

- Jednak przede wszystkim – powiedziała cichutko, ale bardzo stanowczo
Mamusia – w pierwszej kolejności zapisze się Julkę na pływalnię.
Ciocia Ania gorąco ją poparła, szepcząc że żal byłoby zmarnować wrodzony talent dziewczynki.

- Fakt – zgodził się Tatuś. – Nie zmarnujemy więc, a będziemy rozwijać. Zwłaszcza, że teraz to już na pewno będzie nas stać i na wpisowe, i na sprzęt i na dojazdy.

Julka  pokraśniała; siostrzyczki wyściskały ją gratulacyjnie i czym prędzej
wymusiły na Tatusiu obietnicę, że też czasem zabierze je na tę pływalnię, by mogły  sobie wszystko dokładnie obejrzeć.
A potem pozwolono dzieciom pobawić się przed domem; wybiegły więc, zabierając ze sobą cały juleczkowski zwierzyniec.

Jantar i Szaruś usiłowały nawiązać z kotkiem nić porozumienia: trącały go mokrymi noskami, przewracały na trawę i
poszczekiwały przy tym radośnie i zachęcająco. Zosia natychmiast chciała ratować pupila, ale Izusia przekonała ją, by nie ingerowała w te harce.
- One się z nim tak zapoznają – tłumaczyła siostrzyczce. – Zobaczysz, niedługo będą najlepszymi przyjaciółmi.

I miała rację.

Wieczorem bowiem cała czworonożna gromadka żyła już w najlepszej
komitywie. Nawet Kicuś przekonał się do rudawego malucha, chociaż początkowo -  zazdrosny o względy Julki - trochę się na niego boczył. Przekonawszy się jednak, że malec kręci się głównie przy Zosi, wybaczył mu jego kocią słodycz i głośne zachwyty całej Rodziny, i – postanowił polubić.
- A jak on właściwie będzie miał na imię? – zapytała w którymś momencie Nataszka, której sumienna natura nie znosiła żadnych niedopatrzeń.

- Ojej – zafrasowały się wszystkie – rzeczywiście, przecież musi   mieć imię.

- Najlepiej jakieś kocie – podsunęła Zosia.

- To znaczy jakie? – usiłowała sprecyzować Nataszka.

- Może Mruczek? – zapytała Julka. Tak nazywał się kotek z jej ulubionej bajki.

- On nie wygląda na Mruczka – sprzeciwiła się jednak Zosia kapryśnie.

- To może Ruduś ? – zaproponowała Izusia.

Ale to imię też nie zyskało aprobaty samozwańczej właścicielki kotka. 

Z kuchni dobiegł właśnie szum puszczanej wody, postanowiono zatem
poprosić o pomoc Ciocię Anię.
- To bardzo szczególny kotek – powiedziała Ciocia po głębokim namyśle – i przyniósł waszemu Tatusiowi ogromne szczęście. Literackie szczęście – podkreśliła.

- To może – wpadła jej w słowo Julka – nazwiemy go jakoś tak… po literacku?

- Czyli jak? – natychmiast chciała wiedzieć Nataszka.

- Na przykład od nazwiska jakiegoś waszego ulubionego pisarza – wyjaśniła Ciocia. – Albo poety.

- A jaki jest  t w ó j  ulubiony poeta, ciociu?

- Norwid  - odparła Ciocia bezzwłocznie i z całą stanowczością. – Nikt lepszy jeszcze się nie urodził.

- Ojej! – zachwyciła się Zosia – Ślicznie!

A potem zajrzała z bliziutka w zielone ślepka i powiedziała miłośnie:

- Będziesz się nazywał Norwid, kiciuńku. Nor-wid. Pamiętaj.

I tak też się stało. Maleńki niezdarny przybysz został od tej chwili Norwidem, choć Tatuś na wieść o tym wysoko uniósł brwi, a Mamusia zaniepokoiła się, czy imię to nie jest dla kociątka nazbyt dostojne i wielkie. Nie było. Maluch rósł z nim bowiem zdrowo, psocił co niemiara i wszędzie go było pełno. Najchętniej jednak przebywał w pobliżu Zosi, którą pokochał z całej mocy swego ufnego, kociego serduszka.

Nazajutrz zaś wieczorem…

A o tym   k t o   zawitał do Juleczkowa następnego wieczoru opowiem następnym razem.

Obiecuję.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz