JULECZKOWO

JULECZKOWO
bajarka

niedziela, 31 maja 2015

47. UŚMIECH W FOTELIKU NA KÓŁKACH.




N A T A S Z K A




Wycie wichru i odgłosy ulewy nasilały się z kwadransa na kwadrans, nikt w
salonie nie usłyszał więc telefonu, który rozdzwonił się w holu na dole. Na szczęście Babcia – która szyła na maszynie w jadalni – była blisko, i to ona podniosła słuchawkę.
- Tak, tak, są u nas – odpowiedziała komuś uspokajająco. – Bawią się w najlepsze i nawet nie wiedzą co się wyrabia za oknami.
Okazało się, że to Mama Królika i Trusi martwiła się o swoje dzieci.   W trakcie miłej pogawędki panie ustaliły, że teraz owszem, niech się jeszcze pobawią, ale zaraz po kolacji (czyli za jakieś dwie godzinki) Tatuś Julki odwiezie je do domu – niezależnie od pogody. Trusia wszak musi zażyć wieczorną porcję leków.
W salonie tymczasem śmiechom i przepychankom nie było końca. Choć
chwilami zapadała cisza i skupiano uwagę na opowieściach Tatusia lub Dziadka. Gra w podróże polegała bowiem na tym, że  najpierw rzucano kostką. Potem ten kto miał najwięcej punktów zamykał oczy i celował palcem w rozłożoną na ławie mapę, albo – w taki sam sposób – trafiał w jakiś punkt na globusie, zakręconym przez innego uczestnika. I wtedy Dziadek albo Tatuś opowiadali o wybranym miejscu: o
tradycjach i obyczajach żyjących tam ludzi, o ich osiągnięciach, przygodach i marzeniach. O roślinach i zwierzętach, które tam mieszkały. O baśniach i legendach. O bohaterach. Jednym słowem – o wszystkim. Dzieci, poprzytulane do siebie, słuchały z otwartymi buziami, nie roniąc ani słóweczka. Dzisiaj było o Australii. Trusia
trafiła w nią wreszcie, za trzecim zakręceniem globusa. Przedtem dwa razy wycelowała w ocean (w normalnych warunkach utraciłaby kolejkę, ale – jako że dziś grała po raz pierwszy – dano jej fory). I teraz oto wszyscy z zapartym tchem słuchali  opowieści Dziadka o małym aborygeńskim chłopcu, który zaginął w buszu  i został
przygarnięty przez kangurzą mamę. Wszyscy oprócz Nataszki, która – widząc wychylającą się zza kominka niewielką postać  – przemknęła tam niepostrzeżenie i wsunęła jej w rękę  pulchny pączek. Jakże uradował się Skrzat Franciszek, on to bowiem był, oczywiście! A potem wspiął się na
palce i długo szeptał  coś Nataszce do ucha.
Kiedy Dziadek skończył opowiadać o Australii, dzieci znowu chciały rzucać kostką. Ale wtedy Nataszka oznajmiła stanowczo, że czas już posprzątać ten geograficzny bałagan i zająć się poważniejszymi sprawami.
- Sekretnymi – dodała z naciskiem, patrząc Tatusiowi w oczy.
Zrozumiał. Mrugnął na Dziadka i powiedział, że powinni sprawdzić, czy Mamusia nie boi się burzy.
- Zostaniecie tutaj, czy chcecie zjechać na dół? –
zapytał jeszcze dzieci, kierując się do windy.
Nataszka odpowiedziała natychmiast, że chcą zjechać do jadalni.
- Ale tam, zdaje się, Babcia coś szyje …
- Już nie! – wesoły głos Babci dobiegł z dołu, od strony kuchni. – Jadalnia jest wolna!
Wobec tego Tatuś przeniósł Trusię na jej fotelik i zwiózł na parter, po czym jak najwygodniej ustawił u szczytu ogromnego stołu. Zosia nie odstępowała ich ani na krok, reszta natomiast dzieci zajęła się uprzątnięciem salonu.
I oto po kilku chwilach Dziadek czytał gazetę na
poddaszu, Tatuś, przytulony do Mamusi, przyglądał się śpiącej słodko Wiktorii; Babcia przygotowywała w kuchni smakowitą kolację, a dzieci rozlokowały się w jadalni. Zaintrygowane, czekały na Nataszkę, która powiedziała, że zaraz coś przyniesie i – zniknęła w czerwonym pokoju. A gdy wróciła, postawiła na stole prostokątny
wiklinowy koszyczek, w którym znajdowały się mazaki, kredki, bloki, brokatowe wycinanki, klika tatusiowych kartek od maszyny, klej i – na samym wierzchu – najprawdziwsze nożyczki!
- Co będziemy robić? – zapytały chórkiem, jak to im się często zdarzało, Zosia z Izusią.
A wtedy Nataszka przesunęła się lekko w bok i uroczyście wskazała ręką na stojącego za nią Skrzata Franciszka.
- Ojej! Ojej!!! – rozległy się powitalne piski, ale Skrzat uciszył je stanowczym gestem.
- Chcecie, żeby przyszli tu dorośli???
Nie, nie chcieli. Skrzat wyjaśnił im przecież tamtej pamiętnej nocy, że konieczna jest TAJEMNICA. Witali go więc cichutko, szczerze uradowani; a Królik to nawet wycałował obydwa skrzacie policzki. Po czym odsunął się gwałtownie, zawstydzony i zły na
siebie. Ale Franciszek, który zdawał się wszystko wiedzieć i rozumieć, poklepał go przyjaźnie po ręce. A potem podszedł do Trusi, wspiął się po szprychach koła na jej kolana i z bliska zajrzał w bledziuchną twarzyczkę.
- I jak? – zapytał serdecznie. – Szczęśliwa?
- O tak – rozpromieniła się dziewczyneczka. – Już nie muszę tak ciągle leżeć w łóżku. Mogłam wrócić na wózek i nawet
wyszłam wreszcie z domu…  
- … z pierwszą prawdziwą wizytą – dopowiedział Skrzat niezwykle ciepłym głosem. – Zobaczysz, będą następne.
 - Z dnia na dzień zacznie teraz nabierać sił – szepnął po chwili do jej brata, który ochłonął już i podszedł do nich. – Kto wie… może…  któregoś
dnia…
- … któregoś dnia co? – w oczach Królika błysnęła nagła nadzieja.
- Zobaczysz. Dbaj o nią! – to mówiąc, Franciszek wskoczył na stół, wprost miedzy bloki i kredki.
- Czy wiecie – zawołał szeptem, biorąc się pod boki i robiąc ważną minę – czy wiecie jaki jest jutro dzień?
Nie wiedzieli. Z dezaprobatą pokiwał więc głową, gładząc się przy tym po
brodzie – zupełnie tak, jak zwykł to czynić Tatuś.
- Dzień Matki! – oznajmił wreszcie z triumfem. – No? Chyba nie trzeba wam podpowiadać, co macie teraz robić???
Nie, tego im podpowiadać nie musiał! Zresztą – i tak znikł zaraz, i nie pojawił się już tego dnia ani razu.
Oni tymczasem zabrali się za robienie najpiękniejszych w świecie laurek. A ponieważ nikt z zebranych nie potrafił jeszcze pisać, laurki uświetniono kwiatkami, motylami i serduszkami wyciętymi z brokatowych kartek, bądź też narysowanymi (koślawo dość) bezpośrednio na kolorowych tekturkach. Ach! Ileż było przy tym ambarasu! Ile starań, klejenia, wysuwania języczków. A przy tym: chichocików, podgladań, zaczynań od nowa. Jeden Królik nie brał
udziału w tej radosnej twórczości. Siedział z boku, brwi miał zsunięte i tylko zerkał co jakiś czas ukradkiem na swoją siostrzyczkę. (Robiła dla ich Mamy śliczną zieloną laurkę z ogromnym motylem i z kolorowymi marchewkami wewnątrz). Siedział, zerkał i – myślał. Otóż Trusia nigdy jeszcze, odkąd przyszła na świat, nigdy jeszcze nie stanęła na swoich małych nóżkach. Czy to możliwe więc, żeby… żeby… kiedyś tam… zaczęła – chodzić???
Nikt poza Julką nie zauważył milczenia Królika. Jedna Babcia, która zaglądała co jakiś czas do dzieci, też widziała, że nie bierze on udziału w zabawie, ale i ona postanowiła nie wyrywać go z zamyślenia.
 Wreszcie, kiedy kolacja była już gotowa, Babcia poprosiła wnuczki, by posprzątały ze stołu i nakryły go do posiłku. Ach, jakież wspaniałości wniesiono na półmiskach! Na przykład jajka w majonezie, za którymi dziewczynki przepadały. A na deser – galaretkę pomarańczową przystrojoną owocami. Z uwagi zaś na gości Babcia podała ogromny półmisek, pełen świeżutkich warzyw. Pyszności! (Drugi taki półmisek, choć odrobinę mniejszy, powędrował na poddasze). Nie zwlekając, zabrano się do jedzenia. Tymczasem na dworze uspokoiło się
nieco, i po kolacji – zgodnie z umową – Królik i mała Trusia zostali odwiezieni do swego domu pod jukką.
Nazajutrz zaś…
Ale o tym, jaka to cudowna niespodzianka spotkała dziewczynki nazajutrz - w ten piękny, świąteczny dzień majowy – opowiem następnym razem.
Obiecuję!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz