JULECZKOWO

JULECZKOWO
bajarka

wtorek, 21 października 2014

33. ROZTERKI ANTOSIA.









Ciepły wieczór czerwcowy wypełnił uliczki Kowala, rozsiadł się na gościnnych progach,
wygrzanych słońcem; rozdźwięczał w śmiechach i rozmowach. Zaczęły się właśnie wakacje, i całe

miasteczko – spokojne na
ogół i schludne pod czujnym okiem granitowego Króla – zanosiło się dzisiaj nieposkromioną uczniowską radością. Smakowicie podsycaną płynącym z pootwieranych okien zapachem ciast i ciasteczek z truskawkami.
Salon Babci Marzenki również przepojony był owym rozkosznym aromatem. A także – miłą uchu ciszą i pierwszym złotawym półmrokiem, który z wolna osnuwał półki z książkami i donice z obfitą zielenią. Nagle - w ten kojący, przytulny bezruch czerwcowego zmierzchu, wdarł się zwielokrotniony tupot drobnych
nóg i chór zadyszanych chichotów. To gromadka rozochoconych laleczek wróciła właśnie z ogródka jordanowskiego, po czym natychmiast rozpierzchła się po trawniku przed domem. Jedna Julka, zamyślona i spokojniejsza od reszty, nie uczestniczyła w zabawie w berka. Przykucnęła na samym brzeżku trawnika i – tuląc Kicusia oraz bawiąc się jego mięciutkimi uszkami – zerkała ukradkiem w stronę dębowej donicy, w której panoszyła się najpiękniejsza jukka Babci Marzenki. Ale nikt jakoś stamtąd nie nadjeżdżał na swoim liliowym rowerze z bladoturkusowymi kołami… Nikt… Julka zwiesiła główkę…
Wkrótce jednak przestała się smucić, bo oto Ciocia Ania wychyliła się z
tarasu i zawołała wszystkie dzieci na kubek ciepłego mleka przed snem. Z chrupiącą bułeczką, nadziewaną konfiturą truskawkową na dodatek! Po chwili cały juleczkowski parter aż trząsł się od wybuchów chóralnego śmiechu. Wszystkie buzie umazane były bowiem lepką, pachnącą słodyczą, a ich właściciele – dla lepszego efektu – stroili coraz śmieszniejsze miny. I tylko schludna i uważna Nataszka była czyściutka, jak gdyby dopiero co odeszła od umywalki; za to śmiała się najradośniej ze wszystkich.
Czym prędzej zagoniono całe to truskawkowe towarzystwo do mycia „dzióbków i pazurków”, jak to określił Tatuś; a potem Ciocia Jola wyłowiła z gromadki swojego Antosia i - zaczęła się żegnać. Biedny Antoś! Wyraz twarzy miał tak nieszczęśliwy, że aż serce bolało patrzeć! Bo i rzeczywiście! Oni tu wszyscy: Jaś z siostrami i bliźniaczki Cioci Wiesi -  w s z y s c y  spędzą z juleczkowskimi dziewczynkami wspaniałą,  t ł u m n ą  noc, a on jak zwykle będzie sam jak palec. To znaczy - w pokoju obok będzie spała Mama, a po drugiej stronie mieszkania
Dziadek, no i jest jeszcze, oczywiście, papuga Miła, ale… Ale to nie to samo co Juleczkowo –  pełne dziś śmiechów, gwaru i wesołego rozgardiaszu. Ech… Tu chłopiec westchnął ciężko…  Po chwili jednak jakaś krzepiąca myśl musiała przemknąć mu przez głowę, bo jego miła twarz wypogodniała.  Wiadomo! Dziadek jest chory i nie może zostać na noc bez opieki. A Antoś zawsze chętnie mu pomagał i spełniał wszyściuchne  prośby i polecenia. I nie traktował tego nigdy jako przymusu. Po prostu – bardzo kochał Dziadka (zaraz po Mamie najbardziej na świecie!) i
opiekowanie się nim nie było uciążliwe. Ba! - sprawiało nawet przyjemność. A także – napawało dumą, że oto on, Antoś, jest kimś, na kogo można liczyć. Zawsze. I w każdej sytuacji.
Westchnął raz jeszcze. Tym razem znacznie raźniej. Trudno. Świetnie byłoby spać dzisiaj w Juleczkowie, ale – nie ma rady! Kiedy się jest za kogoś odpowiedzialnym, to nie istnieje taryfa ulgowa. Trzeba się dostosować do potrzeb tego kogoś. Bezwzględnie! Albo się jest mężczyzną, albo nie! A Antoś był wszak mężczyzną. Drobniutkim i kilkuletnim dopiero, ale - najprawdziwszym! Ukłonił się zatem wszystkim pięknie i ruszył w stronę
windy, gdzie czekała już na niego jego Mama.
I wtedy Tatuś, który od kilku minut uważnie obserwował siostrzeńca, wpadł na znakomity pomysł:
- Zaczekajcie!!! – zawołał akurat w chwili, kiedy Ciocia Jola już-już miała uruchomić windę. – No przecież Antoś mógłby zostać na noc u nas! Tyle tu dzisiaj dzieci!
Na te słowa w salonie zapadła na moment idealna cisza. Ciocia opuściła rękę. Zerknęła na Tatusia, potem na Antosia i - wyszła z windy.  A wtedy rozległ się przenikliwy radosny pisk, i dziewczynki –  cała ósemka – obstąpiły ją ze wszystkich stron, napraszając by się zgodziła. Jaś natomiast wskrabał się na pięknie rzeźbiony, bujany fotel i zaczął snuć rozkoszne plany w co jeszcze pobawi się z
kuzynem tego wieczoru. Okazało się jednak, że na żadne zabawy nie ma w tej chwili czasu. Ledwie bowiem Ciocia Jola – po uprzednim przekonaniu synka, że ten jeden raz jakoś sobie z Dziadkiem poradzą bez niego – otóż ledwie Ciocia Jola zniknęła za bramą posiadłości, a już trzeba było pomyśleć, gdzie, kto i na czym będzie spał tej nocy. Po burzliwej naradzie ustalono, że na poddaszu, oprócz
Mamusi i Wiktorii, będą spały wszystkie Ciocie. Ciocia Ania na rzeźbionym łóżku Julki, a Ciocia Wiesia z Ciocią Zosią na tapczaniku Nataszki, który na szczęście się rozkłada. Na piętrowym łóżku zaś miały spać cztery najmłodsze dziewczynki – po dwie na piętrze. Ale wtedy podniosło się okropne larum! Albowiem wszystkie dzieci chciały spać  r a z e m,  w jednym pomieszczeniu. Skoro tak, to zdecydowano, że położy się je w salonie. Chłopców na jednej sofie, dwie z panienek na drugiej. Dla reszty zaś przyniesie się rozkładane fotele, które czekały na taką okoliczność w garażu. Uff… Jeszcze sprawa pościeli – tych wszystkich kołder, prześcieradeł i poduszek. Potem piżamy.
Ręczniki kąpielowe. Szczoteczki do zębów, których cały zapas szczęśliwie odnaleziono w szufladzie mamusinej toaletki. Ranne pantofle, misie do przytulania, herbatka na noc, gdyby akurat chciało się pić… I mnóstwo podobnych spraw. Nie, na Jasiowe zabawy naprawdę nie było czasu. Wszyscy kręcili się jak frygi, krzątali pośpiesznie; wyjmowali, podawali, rozsuwali.
Jeden Antoś nie brał udziału w tym ferworze przygotowań. Milczał sobie po prostu na uboczu, a wyglądał przy tym, jakby był coraz mniej  pewien, czy dobrze zrobił, nie wracając z Mamą do Dziadka. Wtedy Tatuś, który był czujny i wrażliwy
(Julka odziedziczyła te cechy po nim właśnie) położył mu rękę na ramieniu i powiedział z jawną  radością:
- No i widzisz, chłopie, jak dobrze, żeś został? Przynajmniej będzie miał mi kto pomóc przytaszczyć te wszystkie legowiska! Bo kobiety to - sam rozumiesz…
I poszli do garażu. A za nimi, niby to przypadkiem, podreptała Ciocia Ania, która zwykła mówić niewiele, ale której uwagi nigdy nic nie uchodziło. A także Ciocia Wiesia, która zawsze wiedziała gdzie jest najbardziej potrzebna.
A kiedy rozłożono już wszystkie fotele i obleczono w różową powłoczkę
ostatnią z poduszek, a dzieci – wykąpane, ubrane w piżamki i pełne radosnych oczekiwań – zgromadziły się w salonie; o! wtedy okazało się, że jest już  n a p r a w d ę  późno. Ciocie więc przyszły życzyć im dobrej nocy, wycałować i przykazać, by natychmiast się kładły. Natychmiast! Wszystkie buzie okropnie się wydłużyły, i dziesięć perkatych nosków opadło na kwintę. Na szczęście zjawił się Tatuś. O! Tatuś był dzisiaj bardzo kochany! Rzuciwszy pełnym zrozumienia okiem na zawiedzione miny, szepnął konspiracyjnie:
- No dobrze! Zmieniam wyrok!  Macie jeszcze godzinkę! Ale ma to być cichutka godzinka! Ci-chut-ka! I nie wydać mnie czasem! To układ ściśle tajny! No! Znikam! I… - podniósł jeszcze palec wskazujący – i pamiętajcie: cisza ma być!!!
Po czym, mrugnąwszy porozumiewawczo, potarmosił kędzierzawy kucyk siedzącej najbliżej Serafinki i – udał się do czerwonego pokoju, gdzie czekał już na niego przyniesiony z garażu fotel.
W salonie tymczasem…
Ale o tym   c o  wydarzyło się w salonie, czyj gwizd usłyszała Olusia i jak (oraz gdzie) dzieci spędziły ową darowaną przez Tatusia godzinkę – opowiem następnym razem.
Obiecuję.

czwartek, 25 września 2014

32. NOWY PRZYJACIEL JULKI.











 Kolacja była wyśmienita! Ciocie – w zastępstwie dobrzejącej Mamusi –
wspięły się na wyżyny kunsztu kulinarnego. Stos świeżo upieczonych rogali i bułeczek roztaczał oszałamiający aromat po całym Juleczkowie; a apetycznie przyrumienione skrzydełka i pałeczki dołączyły do tej symfonii zapachów.
Dzieci ponownie ucztowały na tarasie, gdzie mogły do woli śmiać się i przekrzykiwać, bez obawy, że zakłócą tym spokój Mamusi lub sen jaj maleństwa. Toteż, ściśnięte na pięknie rzeźbionych ławach wokół białego stołu pod parasolem, dokazywały co niemiara, a mimo to oba półmiski – i ten z mięsem, i ten z chrupiącym pieczywem – zostały w mig
opróżnione. Podobnie jak dzban kakao i salaterka owoców na deser.
A potem pozwolono dziatwie pobawić się jeszcze na dworze, ponieważ było bardzo ciepło i właściwie dość wcześnie; a wszystkie Ciocie zajęły się kąpielą małej Wiktorii. (Tatusia oddelegowały do pisania książki).
Cała dziesiątka zatem, szczęśliwie uwolniona od jakiegokolwiek sprzątania po posiłku, ochoczo wybiegła przed dom. Chłopcy z miejsca postanowili ścigać się na deskorolkach. Dziewczynki natomiast wybrały piękną, czerwoną piłkę, którą otrzymały niegdyś od Cioci Ani, i nalegały, by całą gromadką zagrać nią w dwa ognie.  Nastąpiła długa chwila przeplatanych
śmiechem i bieganiną wzajemnych przekonywań. Zanim jednak cokolwiek ustalono, od strony najpiękniejszej jukki Babci Marzenki nadjechał gość tak niezwyczajny, że na jego widok wszyscy zastygli w bezruchu. Z szeroko rozdziawionymi buziami! Wreszcie Antoś, jako najstarszy mężczyzna w tym gronie (mały Jaś był od niego półtora roku młodszy), postanowił przejąć inicjatywę i zadbać – w razie
potrzeby – o bezpieczeństwo gromadki. Zamknął buzię. Postąpił krok w stronę przybysza. Wyprostował się tak mocno jak tylko mógł, żeby dodać sobie wzrostu, i wypiął drobniutką pierś. Po czym, zmarszczywszy brwi, odchrząknął i zapytał tonem groźnym i zaczepnym:
-  Kim właściwie jesteś, co?
- I jak się nazywasz – pisnęła Zosia, wychylając się zza ramienia Izusi, i
natychmiast chowając się za nie z powrotem.
Cieniutki głosik Zosi i jej wykuknięcie zza pleców siostry rozładowały nieco atmosferę, która zaczynała być już bardzo napięta. Przybysz przechylił się i powolutku, dokładnie obejrzał sobie dziewczynkę; po czym nieśpiesznie omiótł spojrzeniem resztę ciżby. Na koniec uśmiechnął się ledwo dostrzegalnie i skierował wzrok na Antosia.
- Jestem królik – odparł wreszcie. – I nazywam się też tak. Królik – dorzucił od niechcenia w stronę Zosi.
I rzeczywiście – był królikiem. Ale najzupełniej innym niż  Kicuś. Przede wszystkim: był mniej więcej wzrostu dzieci, a nawet - za sprawą uszu - odrobinę wyższy. Po wtóre: przyjechał na rowerze! Tak, tak! Na pięknym trójkołowym rowerze, którego przednie
koło było imponująco ogromne. Rower był liliowy, a koła i koszyk umocowany za siodełkiem - bladoturkusowe. Z koszyka wystawała główka dorodnej kapusty, kilka marchewek i pietruszka. Julka, której przemknęło przez głowę, że warzywa te jeszcze przed chwilą rosły sobie pewnie spokojnie w juleczkowskim ogródku, już-już miała o to zapytać, ale powstrzymała się, nie chcąc ponownie zaogniać sytuacji.
Przybysz tymczasem puszył się i nadymał przed grupką  zafascynowanej dzieciarni. Zdawał sobie sprawę, że prezentuje się okazale i profesjonalnie w motokrosowym turkusowym kombinezonie, i w takichż rękawicach oraz butach. Ale minę miał raczej niewesołą. Jego twarz, okryta króciutkim aksamitnym futerkiem, wyglądała wręcz na zatroskaną, co Julka – niezwykle spostrzegawcza i wrażliwa – dostrzegła natychmiast pod maską jego udawanej pewności siebie. W jakiś przedziwny,
niewytłumaczalny sposób poczuła,  że lubi tego Królika. I to pomimo budzącej podejrzenia zawartości turkusowego koszyka.
- Skąd się tu wziąłeś? – zapytała złotowłosa Serafinka, przeciskając się na czoło gromadki. Podeszła zupełnie blisko do gościa i ciekawie zajrzała do koszyka za siodełkiem.
- Eeee… stamtąd – mruknął niewyraźnie i machnął ręką w jakimś nieokreślonym kierunku. Przechylił się przy tym cały na lewą stronę, usiłując zasłonić Serafince widok na warzywa w koszyku.
- To znaczy : skąd? – postanowiła uściślić Nataszka, która lubiła być dokładnie poinformowana.
- No… stamtąd… - Królik niechętnie wskazał ruchem brody ciężką, dębową donicę, w której rosła dorodna jukka, chluba Babci Marzenki. Donica stała w pobliżu okna, tuż za juleczkowskim ogrodem.  
Turkusowy rowerzysta zerknął ukradkiem na swoją kapustę, po czym przeniósł niepewne spojrzenie na stojącą przed nim czeredkę.
- Chce się kto przejechać? – zapytał niby to niedbale; jednak bystra Julka w lot
pojęła, że tą niespodziewaną propozycją  próbował odwrócić ich uwagę od zawartości koszyka. Teraz już była pewna, że warzywa pochodzą z ogródka za domem. Mimo to, sama nie wiedząc dlaczego, postanowiła nie ujawniać sekretu  Królika.
- Ja mogę spróbować – podeszła zupełnie blisko. Jej czyste niebieskie spojrzenie napotkało jego wzrok. Opuścił głowę, a twarz pod gładkim  futerkiem zarumieniła mu się
gwałtownie.
- Ja! Ja chcę spróbować! – przepchnął się naraz przez gromadkę Jaś. – Mi pozwól!
Ale okazało się, że malec nie sięga nóżkami do pedałów. Wobec tego Królik wyjął warzywa z koszyka i usadowił tam chłopca. W ten sposób objechał posiadłość kilkanaście razy, co dwa okrążenia zmieniając pasażerów, nie mogących  doczekać się swojej kolejki. Starsze zaś dzieci pędziły za nim – to na deskorolkach, to na rowerach dziewczynek – co i rusz przewracając się, i zaśmiewając przy tym  do rozpuku. Słowem: zabawa była najprzedniejsza!
Julka tymczasem podniosła z trawnika kapustę, pietruszkę i marchewki, i
włożyła wszystko do sporej, papierowej torby, przyniesionej z kuchni. Postanowiła oddać warzywa Królikowi. Bardzo chciałaby wiedzieć, dlaczego wykradł je z ich ogrodu bez niczyjej wiedzy i zgody. Czyż nie lepiej – i uczciwiej! – byłoby przyjść do Tatusia i zwyczajnie o nie poprosić? Dziwny ten Królik. Niby bawi się ze wszystkimi, ale co jakiś czas pochmurnieje, a jego okrągłe czarne oczy – Julka znakomicie to zaobserwowała – wpatrują się w stronę jukki z nieopisanym smutkiem. O, teraz też.
- Chodźmy na plac zabaw! – krzyknęła nagle rozbrykana Zosia. Zdyszana i z rozwianym kucykiem biegała wokół swojego żółtego rowerka, na którym Antoś dokonywał właśnie prawdziwie cyrkowych sztuczek.
- Tak!!! Chodźmy! Chodźmy!!! Pokażecie nam! – poparł ją chór rozradowanych głosów.
Tylko Królik skulił się jakoś w sobie i zerknął niepewnie na torbę z warzywami, leżącą obok nóg Julki. Zauważyła to.
- Jeśli chcesz, możesz je zawieźć do domu i wrócić tu do nas - podniosła torbę.
Zagryzając dolną wargę, przyglądał z napięciem jak upycha mu ją w
turkusowym koszyku.
- Dobra. Zaraz będę – powiedział, kiedy skończyła.   
Po czym wychylił się ze swego siodełka i zajrzał w jej lazurowe oczy.
- Dzięki – szepnął i uśmiechnął się: cieplutko i przyjaźnie. Nikt nie przypuszczałby nawet, że ten chwacki zawadiaka potrafi się tak uśmiechać.
A potem odjechał w stronę donicy z jukką; i tylko ciemnowłosa Olusia zauważyła jego zniknięcie:
- Wróci jeszcze? – zapytała zasapana, podbiegając do Julki.
- Powiedział, że tak – odparła Julka i poczuła że bardzo, ale to bardzo chciałaby, żeby rzeczywiście wrócił.
I popędziły do reszty dzieci, które dotarły właśnie do zadaszonej furtki juleczkowskiego placu zabaw.
Ach! Ileż to było śmiechu! Ile babek i fortec z piasku, zjeżdżania ze ślizgawki i wdrapywania się na poręcze huśtawek! Jaś o mało nie spadł z konia na biegunach, tak szybko na nim galopował. A Majeczka z Karolcią prawie uleciały w powietrze, huśtając się aż pod niebo. Kicuś nieustannie plątał się pod nogami dzieci, a  Szaruś z Jantarem przez cały czas
usiłowali ślizgać się razem z Antosiem. Ogródek jordanowski tętnił radosnym życiem jak nigdy dotąd; aż Tatuś i Ciocie, zwabieni odgłosami zabawy, zbiegli na taras, by popatrzeć na baraszkującą dziatwę. A potem…
Ale o tym co było potem; czy Królik wrócił i dokąd – bez wiedzy dorosłych!– udały się dzieci, opowiem następnym razem.
Obiecuję.

sobota, 13 września 2014

31. WANILIOWE BABECZKI CIOCI ANI






N A T A S Z K A



Po obiedzie i po tym, jak maleńka Wiktoria po raz kolejny została
przewinięta, nakarmiona i ułożona do snu w kołysce, Ciocia Ania okryła swoją śliczną sukienkę fartuszkiem Mamusi, po czym zamknęła się z dziewczynkami w kuchni , gdzie z wielkim zapałem przystąpiły do pieczenia babeczek waniliowych. Precyzyjnym ruchom Cioci - oraz
wypiekom na policzkach jej pomocnic - towarzyszyły wesołe przekomarzanki i wybuchy śmiechu, które jednak co i rusz wzajemnie uciszano. Tatuś tymczasem najpierw poprasował - pod czujnym okiem Mamusi - śpioszki i kaftaniki Wiktorii,
a potem zajął się pieleniem ogródka za domem (a czas był po temu najwyższy!). Szaruś i Jantar
pobiegli tam za nim i zdrowo dokazywali na obrzeżonych muszelkami ścieżkach. Kicuś natomiast, który jak zwykle nie odstępował swojej ukochanej Julki, kręcił się pod nogami Cioci i dziewczynek, ale ponieważ wszyscy zdążyli się już do tego przyzwyczaić, nikomu to nie przeszkadzało.



Aż tu nagle – właśnie w chwili, kiedy ostatni krzaczek rdestu został
usunięty z grządki z marchewkami, a w kuchni Nataszka polukrowała ulubionym różowym lukrem ostatnią babeczkę – u drzwi wejściowych rozległy się jakieś głosy i chichociki, a wreszcie – głośne pukanie. Izusia pobiegła otworzyć. Ojej!!! To Ciocia Zosia, siostra Mamusi, z Majką, Karolcią i Jasiem! Ciocia była niezwykle podobna
do Mamusi, tylko włosy w nieco innym odcieniu nosiła rozpuszczone. Jej synek i obie córeczki były mniej więcej w wieku juleczkowskich dziewczynek; a ponieważ dzieci od dość dawna się nie
widziały, to piskom, uściskom i okrzykom nie było końca. Ciocia przywiozła upominki dla Wiktorii i Mamusi, a także cztery czekolady dla siostrzenic. Ogromne czekolady! Z kuchni nadbiegła Ciocia Ania, która właśnie skończyła
sprzątać po pieczeniu, zatem uściski oraz popiskiwania zaczęły się od nowa.
W tym momencie raz jeszcze  zapukano do drzwi  i – w progu stanęła Ciocia Wiesia ze swoimi bliźniaczkami: Olusią i Serafinką. Dziewczynki były właściwie identyczne, tyle że Olusia miała długie, ciemne włosy swojej Mamy, a Serafinka – jasny, kędzierzawy kucyk na czubku głowy. I znowu nastąpiła seria radosnych powitań, na co z
ogrodu wyłonił się Tatuś z bukietem kwiatów i umazanymi ziemią rękami. I w asyście rozbrykanych szczeniaczków, oczywiście. Ach! Jakiż radosny rozgardiasz zapanował w obszernym holu Juleczkowa! Ileż wzajemnego przyglądania się sobie, zaciekawionych pytań, serdecznych przytulań, całusków, roześmianych odpowiedzi. Oczywiście – w chwili tak szczęśliwej nie mogło zabraknąć Cioci Joli i Antosia, toteż nikogo w zasadzie nie zdziwiło jeszcze jedno
pukanie do drzwi i widok kolejnych Gości. Ciocia Jola, która była siostrą Tatusia, również przyniosła (podobnie, zresztą, jak Ciocia Wiesia) podarunki dla Mamusi i Wiktorii, oraz – czekolady dla dziewczynek. Całe szczęście, że było już   p o   obiedzie.
Ufff… Jak dobrze, że Ciocia Ania wymyśliła – i upiekła! – te babeczki. W przeciwnym razie nie byłoby bowiem czym poczęstować tylu przemiłych gości. A tak można było bez obawy
zaprosić wszystkich do stołu. Ale najpierw… Najpierw uczyniono coś, co
czyniło się – i nadal czyni – od zarania dziejów, za każdym razem, kiedy na świat przychodzi nowe życie. W pierwszym rzędzie zatem wszyscy kolejno udali się do łazienki by umyć ręce; a potem cichutko, na paluszkach,
wjechali na poddasze oglądać i podziwiać niemowlę.
Ach, jakie maleńkie ma raczki. I jakie usteczka słodkie! Wykapana Mamusia. I te policzki śliczniuchne! Ale brwi ma tatusiowe! I włoski; włoski też ma po Tatusiu, bo – jak się spojrzy pod światło – to widać już ciemnawy meszek. Ach! Jak to sobie śpi rozkosznie! O, i uśmiecha się przez sen, kruszyneczka bezbronna.

I tak dalej, i tym podobne – przez długi, kochający kwadrans. A każdy
szepnął coś miłego; każdy coś wyjątkowego zauważył. Rodzina i Przyjaciele, skupieni wokół kołyski, wyglądali jak gdyby zaklinali bezpieczną przyszłość maleństwa,
i przywoływali doń dobry, szczęśliwy Los.
Tatuś, stojący z boku, spoglądał na wszystkich radosnymi, pełnymi dumy oczami; a Mamusia, bledziutka jeszcze, ale bardzo wdzięczna, z trudem powstrzymywała łzy wzruszenia.

A potem Ciocie przewinęły Wiktorię i podały Mamusi do nakarmienia; a Tatuś zjechał do kuchni, by nastawić wodę na herbatę i kawę.

Podwieczorek był prawdziwie królewski! Babeczki Cioci Ani okazały się rewelacyjne; a kiedy jeszcze dziewczynki pochwaliły się, że piekły je razem z Ciocią – zniknęły w ciągu kilku chwil i nie
pozostał po nich nawet okruszek. Tylko Nataszka, kiedy nikt nie patrzył, wsunęła jedną do kieszonki, a potem niepostrzeżenie przełożyła ją do stojącego na kominku alabastrowego koszyczka. Była bowiem pewna, że w drzwiach tarasu – na którym dzieci zajadały owe waniliowe smakołyki – mignęła szpiczasta czerwona czapeczka i fioletowy kubraczek Skrzata Franciszka.
Podczas gdy dzieci biesiadowały pod zabawnym, koronkowym parasolem, dorośli – rozkoszując się babeczkami i czekoladą, którą dziewczynki uczciwie się ze wszystkimi podzieliły – towarzyszyli Mamusi na poddaszu. 
Musieli, co prawda, mieć się na baczności i pod żadnym pozorem   n i e   h a ł a s o w a ć , nie przeszkadzało im to jednak śmiać się i rozmawiać ściszonymi głosami; i w ogóle – bawić się przednio.

A potem Tatuś oprowadził po posiadłości Ciocię Zosię i Ciocię Wiesię,
które były tu po raz pierwszy. Ciocia Ania zaś z Ciocią Jolą postanowiły sprzątnąć i pomyć naczynia po słodkiej uczcie. A także podszykować coś pożywnego na kolację, która zapowiadała się równie gwarnie i wesoło.
Dziewczynki tymczasem poznosiły na dół swoje kaski, deski, rowerki, piłki i rakietki, a także śliczny wózeczek z misiem; i cała dziesięcioosobowa czeredka bawiła się na trawniku przed domem. A wraz z nimi bawił się Kicuś i obydwa pieski, rozochocone co niemiara taką niespotykaną ilością nóg do obskakiwania.

Później zaś…

Ale o tym, co wydarzyło się później i kto jeszcze zjawił się tego dnia w Juleczkowie; a także kto w nim został na noc i co z tego wszystkiego wynikło – opowiem następnym razem.

Obiecuję.