JULECZKOWO

JULECZKOWO
bajarka

czwartek, 7 maja 2015

38. SORBET Z BITĄ ŚMIETANĄ.




J U L K A




Zaledwie dziesiątka laleczek zasiadła w jadalni nad wyśmienitymi
pucharkami Cioci Ani, a na trawniku przed domem rozległ się znajomy gwizd i po chwili – zanim jeszcze zdążyli zerwać się z miejsc i wybiec  - w drzwiach stanął nie kto inny jak… Królik! We własnej osobie! Własnej, ale jakże odmienionej. Po pierwsze – był dziwnie
onieśmielony (może dlatego, że nigdy dotąd nie składał jeszcze wizyt w domu Julki?). Po drugie: tym razem nie przyjechał chyba rowerem, ponieważ zamiast swego wspaniałego, motokrosowego stroju miał na sobie zwyczajny,
trochę nawet  zabawny kombinezon w paski. Przyozdobiony – Antoś parsknął na ten widok tajonym śmieszkiem – wytworną czarną muchą w białe kropki.  A po trzecie (ale za to najważniejsze!) – oczy Królika były dziś tak absolutnie, tak bezbrzeżnie szczęśliwe, że dzieci wzruszyły się patrząc na niego i poczuły odrobinę
nieswojo. Na szczęście gość dość szybko zwalczył onieśmielenie i przybrał swój normalny, pyszałkowaty, dobrze już znany gromadce wyraz twarzy. I zaraz wszystkim zrobiło się raźniej. Natychmiast też wszczął się nieopisany rozgardiasz i zgiełk. Powitania mieszały się z zaproszeniami do stołu i wybieganiem do kuchni po dodatkową porcję deseru, a także  z robieniem
miejsca i pośpiesznym przesuwaniem krzeseł i pucharków. W międzyczasie opowiadano mu na wyścigi o telefonie od Cioci Joli, o wyzdrowieniu antosiowego Dziadka, o tłocznej nocy w salonie i o zmianie uczesania Zosi. Zerknął na nią i kiwnął głową na znak że tak lepiej. Dziewczynka zarumieniła się, uradowana z tej niemej pochwały, a Nataszka, sumienna
jak zwykle, zapytała go dlaczego nie je, przecież sorbet się rozpuści.  W tym samym momencie Julka, która bardzo uważnie (choć ukradkiem) obserwowała Królika, zdecydowała się zapytać o jego siostrę. Oczy mu rozbłysły, a twarz pod miłym futerkiem opromienił uśmiech tak szeroki,
że aż cała jadalnia pojaśniała. I wszyscy w mig zrozumieli, że jego małej siostrzyczce musiało się bardzo polepszyć. I tak oto – przez ten piękny, pełen szczęścia poranek przetoczyła się kolejna fala oszałamiającej radości. Zaraz też wyszło na jaw, dlaczego przybysz nic nie je: otóż obie ręce zajęte miał ostrożnym ukrywaniem za plecami  sporej papierowej torby, wypełnionej arbuzowymi plastrami.

- To od mojej Mamy – wyjaśnił – dla was. Sama wyhodowała je w naszym ogródku w donicy. No i teraz przesyła wam… z podziękowaniem… za to że poszliście ze mną…  i…  w ogóle… – ponieważ głos mu się niebezpiecznie załamał, zakrzyczeli go radośnie,  poklepując po uszach i
ramionach, i uwalniając od apetycznej torby. Ktoś pobiegł do kuchni po talerzyki, ktoś inny podetknął mu szklankę soku na rozluźnienie gardła; nastrój zrobił się prawdziwie szampański. Elegant wrócił do równowagi i z lubością zatopił łyżkę w pucharku. Reszta zaś – z głośnym mlaskaniem i oblizywaniem słodkich od soku
palców – zajęła się podarunkiem od jego Mamy. A kiedy ostatni kęs arbuza znikł w łakomej buzi, i ostatnią różową kroplę wysiorbano z talerzyka, z poddasza zjechali dorośli i – okazało się, że zaraz trzeba będzie się żegnać, niestety. Zarówno bowiem Ciocia Wiesia, jak i Ciocia Zosia musiały wracać do swoich domów i do pracy. Jaka szkoda! Jaka ogromna szkoda!!! A dzieci tyle planów ułożyły sobie na dzisiejszy dzień. Tyle wspaniałych planów!! Cóż…

- Już wiem! – zawołała naraz Nataszka z ogromną ulgą. Pojęła wreszcie
dlaczego deser podano dziś po śniadaniu, a nie jak zwykle  po obiedzie. Owo odstępstwo od normy od samego początku nie dawało jej spokoju, albowiem  zakłócało ściśle ustalony ład i porządek dnia. No, ale skoro wszyscy mieli teraz wyjechać… Nic dziwnego, że Ciocia Ania przyśpieszyła swoje pucharki.
Zaczęto się żegnać.

Juleczkowo dziwnie przygasło, zupełnie jakby zasnuły je chmury, chociaż
pogoda nie uległa zmianie i słońce nadal świeciło na niezmąconym niebie.
Zaledwie obie siostry Mamusi zniknęły za ogrodzeniem, wlokąc za rączki swoje ociągające się dzieci;  a zaraz do swego biura  udała się Ciocia Jola i – zabrała Antosia. O!  Wtedy to już nawet Szaruś i Jantar  zwiesili mokre noski na kwintę.

Przez kilka następnych minut wydawało się że tego osowiałego poranka nic już nie uratuje. Choć jeszcze wszak przed kwadransem wydawał się szczęśliwszy i radośniejszy od innych…

Ciocia Ania co prawda próbowała podnieść dzieci na duchu proponując im
to lizaki, to sok poziomkowy, a nawet po porcji lodów, ale, ponieważ niczego nie chciały, pogłaskała tylko zasmucone buzie i udała się do kuchni, gdzie czekał stos naczyń do zmywania. Tatuś pośpieszył jej z pomocą; Mamusia na poddaszu czuwała nad snem Wiktorii, przeglądając czasopisma i nabierając sił; i tak oto
w całym Juleczkowie zaległa cisza, przerywana tylko pluskiem wody i odgłosem odkładanych na półki talerzy.
Dziewczynki wyszły przed dom, ale nawet ze sobą nie rozmawiały. Nataszka zajęła się polerowaniem niewidocznych plamek na kryształowym szybie windy (w chwilach przygnębienia zawsze szukała czegoś do uporządkowania). Izusia usiadła na progu, Zosia przycupnęła obok i położyła jej główkę na kolanach. Julka
wtuliła buzię w cieplutkie futerko Kicusia i zamyśliła się nad czymś głęboko, a Królik stanął nieopodal i popatrywał na nią ukradkiem, zastanawiając się gorączkowo co by tu zrobić. Dziewczynki bowiem były tak markotne, że aż serce bolało patrzeć.
Nagle…  W ten smutek i ciszę  wdarł się jakiś dźwięk. Królik nastawił uszu.

- Słyszałyście?

Nie, niczego nie słyszały.

Dźwięk powtórzył się i teraz nawet Kicuś zareagował: drgnął, podniósł łepek, po czym zeskoczył z kolan Julki i stanął słupka, nieruchomiejąc w nasłuchiwaniu. Tylko dziewczynki nadal niczego nie słyszały. Dźwięk tymczasem rozbrzmiał po raz trzeci, niesprecyzowany ale jakby bliższy. Królik, zaintrygowany, porozglądał się czujnie, i wreszcie ustalił skąd
dobiega dziwny odgłosik. Podkradł się, najciszej jak to tylko możliwe, do zachodniej ściany domu, tej z oknem od czerwonego pokoju, i…
Ale o tym kogo – maleńkiego i bezbronnego – odnaleziono za narożnikiem i co z tego wynikło opowiem następnym razem.

Obiecuję.

środa, 6 maja 2015

37. PIANKI Z MUSEM POZIOMKOWYM.







37.  RADOSNE  WIEŚCI.




Dzień wstał dzisiaj bardzo wcześnie –  słoneczny, rozćwierkany i ciepły – i
napełnił Juleczkowo pracowitą radością. Ciocie krzątały się po całym domu, starając się czynić przy tym jak najmniej hałasu,
by nie pobudzić śpiących w salonie dzieci. Tatuś zaś najpierw podlał ogród, a potem został oddelegowany do piwnicy, z której miał przytaszczyć olbrzymi kosz pełen produktów, potrzebnych do przyrządzenia śniadania. Ciocia Ania czekała już w kuchni, gotując jajka oraz
krojąc i smarując masłem niezliczone ilości chleba. Ciocia Jola (która przybiegła tu o świcie, powierzywszy Dziadka doświadczonym dłoniom Pani Pielęgniarki) nakrywała wielki stół w jadalni,  a jednocześnie parzyła  herbatę i doglądała kakao.  Ciocia Wiesia natomiast roztoczyła  pieczę nad Mamusią, wykonując przy niej swymi szybkimi, precyzyjnymi ruchami
mnóstwo niezbędnych czynności higieniczno-pielęgnacyjnych. Akurat  skończyła, kiedy Wiktoria otworzyła oczka, i Ciocia mogła przenieść na nią całą troskliwą  uwagę. W tym czasie Ciocia Zosia wyprała i rozwiesiła olbrzymi
stos bielizny, a teraz jeszcze szybciutko zabrała się za prasowanie.

Tak… To był naprawdę niezmiernie pracowity poranek. I ogromnie radosny! Zanim bowiem dzieci zdążyły obudzić się na dobre, w salonie
Babci Marzenki rozdźwięczał się telefon i - postawił wszystkich na nogi. Niestety, mała Wiktoria rozkrzyczała się wniebogłosy i niczego nie było słychać. Na szczęście Babcia, kiedy tylko odłożyła słuchawkę, zajrzała do Juleczkowa i
oznajmiła radośnie:
- Dzwoniła Pani Pielęgniarka. Dziadek Antosia czuje się lepiej i właśnie wstał z łóżka. Po raz pierwszy od wielu tygodni!

Ojej!!!  OJEJ!!! Jaka wrzawa zapanowała po tych słowach! Jaka ogromna radość! Dorośli klaskali, a dzieci skakały niczym piłeczki i co i rusz
gratulowały uszczęśliwionemu Antosiowi. Aż Babcia Marzenka wpatrzyła się w niego swymi mądrymi, uważnymi oczami.
- Czyżbyś miał z tym coś wspólnego, smyku? – zapytała unosząc brwi, a potem powiodła spojrzeniem po reszcie dzieci i szepnęła (bardziej do siebie niż do nich):

- Zdaje się, że wszyscy macie – i pokiwała głową. Ale, wracając do swojej
kuchni, w której przebierała truskawki na przetwory,  uśmiechała się z rozczuleniem.
Ach! Jakiż to był piękny czerwcowy poranek! Pełen śmiechu i gwaru, a także wzajemnych przysług i uprzejmości. Zaledwie dzieci ubrały się i pomyły rączki, ząbki i buzie, a już pomknęły wszystkie na poddasze, by przywitać Mamusię i
Wiktorię. Na widok takiej gromadki rozczochrańców Ciocia Wiesia załamała ręce. Natychmiast więc ustawiono się w pociąg fryzjerskiej pomocy. I oto w ekspresowym tempie uczesanych zostało osiem dziewczynek - w taki sposób, że każda panienka oddała się w ręce tej,
która stała za nią. (Ostatnią zajęła się Ciocia.) Chłopcy, którzy z reguły w ogóle nie brali grzebienia do ręki, patrzyli na te wyczyny z powątpiewaniem. A pisków! A chichotów! Aż w uszach świdrowało! Wiktoria akurat szczęśliwie nie spała – Mamusia właśnie ją karmiła – i nie trzeba było zanadto dbać o ciszę. Toteż
rozbrykana Zosia wyrwała się w którymś momencie czeszącej ją Majce i stanowczo (oraz bardzo głośno) zażądała, by zamienić  jej odwieczny kucyk, sterczący z czubka głowy, na dwie kitki po bokach. Wszak Izusia też zawsze nosiła   d w a   warkocze, a Zosia  we wszystkim starała się ją naśladować.  Mamusia wyraziła zgodę; małą strojnisię przeczesano, a wtedy okazało się, że nowa,
podwójnie zawadiacka fryzurka pasuje do niej znacznie bardziej niż poprzednia. Zmianę przypieczętowano serią aprobujących popiskiwań, po czym cała czeredka zjechała do jadalni na śniadanie. Dorośli zaś, którzy mieli zasiąść przy wygodnej, rzeźbionej ławie w uprzątniętym naprędce salonie, woleli spożyć posiłek w sypialni, przy odrobinę za małym stoliku dziewczynek, ale za to w miłym towarzystwie Mamusi.
Śniadanie było smaczne i bardzo pożywne.

A kiedy Julka z Nataszką i Izusią posprzątały ze stołu i wyniosły do kuchni ostatnie talerzyki i kubki, w drzwiach jadalni stanęła Ciocia Ania, dźwigająca przed sobą ogromną tacę. Na tacy zaś… O! Na tacy pyszniły się zapachem i kolorami najpiękniejsze desery, jakie w życiu widziano. Ach! Czegóż tam nie było! Rubinowe galaretki, okryte zielonymi kożuszkami kremów, w których zatopiono całe bogactwo różnoowocowych
plasterków; bladozielone sorbety z kiwi, przystrojone zabawnymi spiralkami bitej śmietany; czekoladowe budynie, otulone kołderkami z pianek i konfitur, a nawet kisiel jagodowy (jagody z owych piwnicznych zapasów), przyozdobiony poziomkowym puchem i soczystymi cząsteczkami owoców. To dlatego Ciocia wstała dziś najwcześniej ze wszystkich i  zamknęła się w mrocznej jeszcze kuchni. Kochana Ciocia! Tyle pyszności! Życie jest doprawdy wspaniałe!!!
W rzeczy samej.  

Albowiem – niemal natychmiast, jak tylko dziesięcioro łasuchów zaczęło rozkoszować się ciocinymi smakowitościami…

Ale o tym co wydarzyło się w trakcie deseru, kto zawitał do Juleczkowa i jak zakończył się ten piękny poranek – opowiem następnym razem.

Obiecuję.








wtorek, 5 maja 2015

36. MAGIA OGRODU CIOCI ANI.




NATASZKA


                                             



Ach!!!  Ileż radości odmalowało się na wszystkich twarzach, kiedy Antoś,
ostrożnie niosąc różę,  wrócił do rozpromienionej gromadki. Ile serdeczności popłynęło ku niemu, ile ciepła ze ściskających go zewsząd dłoni. Na usta dzieci cisnęło się mnóstwo pytań, ale – zanim ktokolwiek zdążył się odezwać, Skrzat Franciszek klasnął w ręce i zawołał:
- Nie ma czasu! Nie ma czasu na czczą gadaninę, musicie natychmiast wracać! Inaczej nie zmieścicie się w Magicznej Godzinie i cała wyprawa na nic!

Rzeczywiście. Z podarowanej przez Tatusia Godziny
Dobrego Serca zostały  ostatnie chwile.
- No! – ponaglił Skrzat. – Biegiem do furtki!!!

Popędzili więc. A trzeba pamiętać, że pośpieszne przedzieranie się przez splątane pędy dzikiego wina, gęsto poprzetykane różanymi, chaszczami, nie jest wcale łatwym zadaniem. A potem jeszcze rozległe podwórko i wąska ścieżka wzdłuż domu. Uff… Kiedy wreszcie dotarli do furtki, byli spoceni, zasapani i okropnie potargani, a we włosach i ubraniach mieli mnóstwo kolorowych źdźbeł. Popatrzyli na siebie i parsknęli śmiechem; a potem po raz ostatni odwrócili się i zerknęli na
ogród. Ach… Jakiż migotliwy i barwny, jaki… Ale nie było czasu na rozmarzanie się i zachwyty; Skrzat Franciszek, energiczny i rzeczowy jak zawsze, nakazał im zmykać. Natychmiast!
Wybiegli. Tylko Antoś i Królik ociągali się jeszcze, a miny mieli obaj zagubione.

- Ale… - zaczęli niepewnie;  Skrzat jednak przerwał im niecierpliwym ruchem ręki.

- Będziecie wiedzieli co robić – odpowiedział na nie zadane pytanie. I dodał krzepiąco – Nie bójcie się. Wyzdrowieją.

To mówiąc wypchnął ich niemal poza furtkę, a potem zatrzasnął ją z nadspodziewaną siłą.

Kiedy tylko laleczki znalazły się na ulicy, z miejsca otoczyła je ciemność, a mokre od potu
twarze owionął nagły chłód nocy. Ogród za ich plecami był znowu zwykłym, miłym, dobrze znanym ogrodem Cioci Ani, a cała Magia Tajemna zniknęła z tego świata jak ręką odjął. A nie, nie cała. Albowiem, zanim się spostrzegły, w mgnieniu oka znalazły się na juleczkowskim trawniku. Tam błyskawicznie pożegnały śpieszącego się Królika i po chwili­­­ – bez wjeżdżania windą! – leżały na
swoich posłaniach w salonie. I w tym właśnie momencie z czerwonego pokoju nadciągnął Tatuś, by sprawdzić czy wszystko w porządku i czy dzieci – zgodnie z jego życzeniem - leżą już grzecznie pod swoimi kołderkami. Leżały. Tatuś
pochwalił je za punktualność i dyscyplinę, i wręczył każdemu po szklaneczce soku truskawkowego. Oczywiście w ramach nowego, ściśle tajnego układu. Tajemnicy obiecano dochować,  sok chętnie wypito. Po czym Tatuś zebrał puste naczynia, zgasił światło i życzył
wszystkim dobrej nocy. Przez chwilę słychać jeszcze było jak myje  w kuchni szklanki i ustawia je na suszarce; potem wszystko umilkło i Juleczkowo pogrążyło się w bezszelestnym, czerwcowym mroku. Dzieci, syte wrażeń, zapadały kolejno w sen, salon wypełniał się z
wolna równomiernymi oddechami. I tylko Antoś, zbyt przejęty by zasnąć, wpatrywał się w swoją różę; i Julka, pogrążona w rozpamiętywaniu, podniosła się i usiadła na łóżku.
- O czym myślisz? – dobiegł ją antosiowy szept.

- O tych Czarach w Ogrodzie – odszepnęła. – I o waszych różach. I o Skrzacie Franciszku…

- Ooo… To już doprawdy zbyteczne – usłyszeli oboje znajomy, stanowczy głos, i po chwili, na tle kryształowego szybu windy zamajaczyła w ciemnościach wysoka, szpiczasta czapeczka. Skrzat
Franciszek wdrapał się na posłanie Julki, ostrożnie wyminął śpiącą obok Olusię, po czym rozsiadł się  wygodnie wśród poduszek.
- O tej porze – zamruczał gderliwie – powinnaś
już dawno spać, a nie rozmyślać, i to w dodatku o mnie.
Ale gderanina Skrzata brzmiała przyjaźnie, a jego oczy z bliska patrzyły dobrotliwie i ciepło.

- Jakoś nie mogę zasnąć… - poskarżyła się żałośnie Julka, a Antoś natychmiast jej zawtórował.

- Wiem, wiem – Skrzat poklepał ją życzliwie po rączce. – Wiem doskonale,
co wam spać nie dozwala. Ale naprawdę nie ma potrzeby się martwić. Wierzcie mi. Nie ma takiej  potrzeby. Twoja róża – spojrzał przez mrok na Antosia – twoja róża zaczęła działać od razu, jak tylko wynurzyłeś ją z dziupli. I róża Królika tak samo – uprzedził pytanie Julki. – Tajemnica
Magii Ogrodu polega na tym, że Lek uaktywnia się natychmiast, jak tylko Ktoś Kochający powoła go do istnienia. Czasem  na długo przedtem zanim przyłoży się go Choremu do serca…
- To znaczy, że mój Dziadek… - zaczął Antoś z
nadzieją  w głosie.
- … czuje się już o wiele lepiej – wpadł mu w słowo Skrzat Franciszek. – Oczywiście! No, ale o tym dowiesz się jutro. A teraz spać! – zakomenderował energicznie i zeskoczył na podłogę. – Dość już tej nocnej gadaniny! Ja wracam do swoich zajęć, a wy - łebki na poduszki i ziuziu!

I po chwili – już go nie było.

A Antoś i Julka, uspokojeni i podniesieni na duchu, przyłożyli głowy do swoich poduszek i zasnęli mocnym,  krzepiącym snem. Rankiem zaś…

Ale o owym poranku – gwarnym, szczęśliwym i uśmiechniętym – opowiem Wam następnym razem.

Obiecuję.